GWIAZDY MÓWIĄ

Rak , Smok i skrzydlata świnia - Rozmowa z PAWŁEM MAŁASZYŃSKIM

Dodano: 06.11.2013

Rak , Smok i skrzydlata świnia - Rozmowa z PAWŁEM MAŁASZYŃSKIM

Urodził się 26 czerwca 1976 roku. Był słuchaczem L'art Studio w Krakowie, które ukończył w 1998 roku. Cztery lata później otrzymał dyplom wrocławskiej PWST. Od tamtej pory związany jest ze stołecznym Teatrem Kwadrat. Wystąpił m.in. w takich serialach i filmach jak: „Kameleon”, „Wiedźmin”, „Biała sukienka”, „Tajny agent”, „Magda M.”, „Oficerowie”, „Twarzą w twarz”, „Tajemnica twierdzy szyfrów”, „Świadek koronny”, „Katyń”, „Na Wspólnej”, „Weekend”, „Skrzydlate świnie”, „Czas honoru”, „Listy do M.”, „Ciacho”, „Misja Afganistan” i „Lekarze”. W 2004 roku założył wraz z kolegami białostocką formację Cochise, z którą do dziś koncertuje i nagrywa płyty. Żona Joanna. Mają 8-letniego syna Jeremiasza.





- Potrafisz być uszczypliwy?

- Owszem, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

- Pytam, bo jesteś zodiakalnym Rakiem.

- Identyfikuję się z moim znakiem. Choć bardziej czuję się Smokiem, którym jestem według chińskiego horoskopu. W każdym razie chadzam swoimi ścieżkami i staram się nie cofać.

- Urodziłeś się 26 czerwca. Przeczytałem, że osoby z tego dnia są niespokojne i ekscentryczne. To prawda?

- Prawda. W moim przypadku jak najbardziej. I dobrze mi z tym.



- Wierzysz w horoskopy?

- Pół na pół. Często zdarza się, że to co w nich czytam, to czysta prawda. Natomiast zawsze interesowałem się magią i wróżbami.

- Potrafisz być uszczypliwy?

- Owszem, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

- Pytam, bo jesteś zodiakalnym Rakiem.

- Identyfikuję się z moim znakiem. Choć bardziej czuję się Smokiem, którym jestem według chińskiego horoskopu. W każdym razie chadzam swoimi ścieżkami i staram się nie cofać.

- Urodziłeś się 26 czerwca. Przeczytałem, że osoby z tego dnia są niespokojne i ekscentryczne. To prawda?

- Prawda. W moim przypadku jak najbardziej. I dobrze mi z tym.



- Wierzysz w horoskopy?

- Pół na pół. Często zdarza się, że to co w nich czytam, to czysta prawda. Natomiast zawsze interesowałem się magią i wróżbami.

- Niepokój i ekscentryzm to raczej wady. A jakie masz zalety?

- Ciężko mi jest mówić o sobie samym. Tym bardziej o tych dobrych stronach. Jestem pełen samokrytycyzmu. Ciągle biję się z myślami na własny temat. Choć ostatnio przestaję się interesować tym, co o mnie myślą, mówią czy piszą.



- Do Twoich zalet śmiało można zaliczyć upór. Przynajmniej w zdawaniu do szkoły teatralnej.

- Zawsze marzyłem o tym zawodzie, a uważam, że marzenia są po to żeby je spełniać. Poza tym myślałem, że nic innego w życiu nie będę potrafił robić. Nie chciałem obudzić się jako staruszek w bujanym fotelu z kotem na kolanach, myśląc że nie spróbowałem. Ale miałem przygotowaną alternatywę w przypadku, gdybym się nie dostał. Jak mój ojciec, dziadkowie, pradziadkowie, poszedłem do szkoły oficerskiej.

- O proszę!

- Te tradycje rodzinne sięgają aż pod Wiedeń.

- No i udało Ci się zostać oficerem.

- Tak, byłem oficerem w serialu „Oficer” (uśmiech). I to mnie właśnie fascynuje w tym zawodzie. Dzięki niemu mogę być w miejscach, w których nigdy nie byłem, być kimś, kim nigdy nie będę czy poddać się emocjom, które mnie nigdy w życiu nie dotknęły.

- Wielu emocji bezwzględnie dostarcza także muzyka. Jeśli nie zostałbyś aktorem, miałeś spore szanse, żeby zostać drugą Dodą…

- Raczej Dodem (śmiech)!!! W rodzinnym Białymstoku, wychowałem się w dość niezależnym i szczerym towarzystwie. To ukształtowało mnie na dalsze życie. Nauczyło mnie umiejętnego poruszania w środowisku kulturalno-medialnym, ale zachowując własną niezależność. Najgorsze co mogłoby mi się przytrafić, to wstanie rano z łóżka, spojrzenie w lustro i naplucie na nie.



- Wróćmy do muzyki, a właściwie zespołu Cochise, który wraz z przyjaciółmi stworzyłeś blisko dziesięć lat temu. Macie na swoim koncie już cztery albumy. Można was gdzieś usłyszeć, zobaczyć na żywo?

- Z tym jest akurat problem ze względu na moje zajętości teatralno-filmowe. Śmieję się, że zespół Cochise jest grupą nagrywającą, nie koncertującą. Oczywiście, że zdarza nam się występować przed publicznością, ale nie tak często jak byśmy sobie tego życzyli. Muzyką zajmowałem się od zawsze. To kolejne moje spełnione marzenie. Wcześniej występowałem w innych formacjach, dla wielu zespołów pisałem też teksty.

- Mimo wszystko jesteście grupą mało znaną. Nie mógłbyś wesprzeć swojego zespołu własną popularnością?

- Chciałbym podkreślić jedno. Nie jest to zespół aktora Pawła Małaszyńskiego. Stanowimy jedną całość jako Cochise. Owszem, zdarzały się propozycje wydawania naszych płyt przez duże wytwórnie, ale wiadomo że w tym przypadku chodzi o zarabianie pieniędzy, a nie o muzykę. Nam jednak zależy na tej drugiej. I tego będziemy się trzymać!

- Nie marzy Ci się coś w stylu „Szansy na sukces” z zespołem Cochise?

- (śmiech)!!! To byłoby fajne! Ale musimy jednak wypłynąć na nieco szersze wody.



- Dobra, wracamy do aktorstwa. Którą ze swoich dotychczasowych ról uważasz za największe wyzwanie?

- Na nich w ogóle opieram swoją działalność aktorską. W spektaklu „Perfect Day” w Teatrze Komedia, bardzo chciałem zagrać przyjaciela głównej bohaterki, geja. Niestety po raz kolejny po warunkach dostałem rolę amanta. Ale ten gej wrócił później do mnie w „Berku”. Sporym wyzwaniem był dla mnie także mocno zjechany przez krytykę film „Ciacho” i postać przerośniętego dzieciaka. To czy dany spektakl czy film okaże się sukcesem, tego nie wie nikt. Od momentu zejścia z planu, jest nad taką produkcją sporo roboty. Niezależnej od aktorów.

- Wspomniałeś teatr i kino. Dla Ciebie co jest istotniejsze?

- Obie z tych sztuk są równie ważne. Cieszę się, że ciągle mam szansę gry na deskach i to w tym, a nie innym zespole. Bo to jest prawdziwy zespół! Nie jesteśmy dla siebie jedynie kolegami z pracy czy partnerami na scenie. Prywatnie się przyjaźnimy i pomagamy sobie nawzajem.



- Ale w Teatrze Komedia nigdy nie zagrasz Hamleta czy Makbeta!

- I wcale o tym nie marzę. Tak świetnie czuję się w tej trupie, że nie wyobrażam sobie, że kiedykolwiek będę musiał ją opuścić.

- A co z filmem?

- Kiedy osiągnąłem apogeum popularności, każdemu wydawało się, że gram we wszystkim. Prawda jest taka, że te produkcje powstawały na przestrzeni kilku lat, ale światło dzienne ujrzały w jednym czasie. Dlatego było mnie za dużo. Wtedy podjąłem świadomą decyzję o zniknięciu z ekranu. Tym bardziej, że propozycje trafiały się miałkie. Do powrotu na ekran przekonał mnie dopiero scenariusz „Skrzydlatych świń” o kibicach piłkarskich, w którym zagrałem razem z Piotrem Roguckim z zespołu Coma.



- Rzeczywiście dobry film. A są takie role, których żałujesz?

- Jasne! Te, których mi nie zaproponowano (śmiech).

- Zazdrość przez Ciebie przemawia.

- W życiu! Bardzo się cieszę z sukcesów moich kolegów.

- Skoro mowa o kolegach… Masz kontakt z Białymstokiem?

- Bardzo częsty. Uwielbiam tam pojechać, usiąść z kumplami na krawężniku, wypić browar i czekać aż mnie spiszą (śmiech)!

- Taki znany aktor?

- Media wykreowały ten wizerunek. Ja jestem wciąż ten sam.



- To pewnie Twoje odczucie, patrząc w lustro. Często do niego zaglądasz?

- Taaak! Codziennie rano (śmiech)!

- I patrząc na siebie, uważasz się za pięknego?

- Hahahaha!!! Wiem do czego pijesz. Przyjemnie jest wziąć udział w takim plebiscycie, a jeszcze milej go wygrać. Mnie to trochę bawi. Ta moda przyszła do nas z Ameryki i teraz co rusz wybierane są najseksowniejsze klaty, pupy, włosy, nosy…



- Ale tytuł „najpiękniejszego” do czegoś zobowiązuje. Nie możesz mieć za chwilę 120 cm w pasie.

- A dlaczego nie? Lubię obrastać tłuszczem. Czy ja zawsze muszę być perfekcyjny? Jestem bardzo wdzięczny za wszystkie nagrody, jakie otrzymałem. Tym bardziej, że tak naprawdę przyznają je widzowie. W końcu dla nich jestem. Bez widowni zupełnie bym nie istniał.

- Pamiętasz swoje podziękowania po przyznaniu tego tytułu?

- Takich rzeczy się nie zapomina (śmiech). Nie było mnie na gali wręczenia nagród, bo akurat byliśmy z teatrem na wyjeździe. Połączono się ze mną, ale mieliśmy kilkusekundowe opóźnienie między transmisją a moim wejściem. To co mówiłem, wracało do mnie, słyszałem też to, co działo się w telewizji i dodatkowo publiczność stojącą za mną. Chciałem powiedzieć, że dziękuję mojej ukochanej żonie i kochanemu synkowi, w końcu wyszedł z tego kochanek. Później przez jakiś czas, kiedy wpisywało się w Internet hasło „wtopa roku”, wyskakiwałem ja (śmiech).



- Twoja żona wiedziała o tym, że masz kochanka?

- Od tamtej pory już wie (śmiech). Teraz nie mamy już nic do ukrycia! Po tej wpadce, dostawałem sporo SMS-ów od kumpli z pytanie „mówiłeś o mnie?”. Tak więc widzisz, nie jestem taki krystaliczny. Palę, lubię się napić w towarzystwie i mam kochanka (śmiech). Normalny ze mnie facet. Oczywiście nie namawiam do nałogów. Kiedy spotykam się z młodzieżą, mówię im, że bycie na szczycie i w kolorowych gazetach wcale nie jest takie fajne. Dlatego nie śledzę tego, co o mnie wypisują. Wiem, że to jedynie wykreowany przez media wizerunek. I jak się okazuje, nie muszę bywać, by być.

- A co robisz, kiedy nie bywasz? Jak spędzasz czas wolny?

- Wtedy staram się być tylko i wyłącznie ojcem. Jeremiasz to moje oczko w głowie. Poza tym leniuchuję, przełączam kanały w telewizji i zawsze dochodzę do wniosku, że nic w niej nie ma.

- No jasne, bo wszędzie wyskakuje Małaszyński!

- Tak też bywało (śmiech)! Wtedy szybko wyłączam telewizor!



Autor: Marcin Kalita

Fot. Marcin Kalita, archiwum