GWIAZDY MÓWIĄ

Lepiej płacą w „Big Brotherze” - Rozmowa z JERZYM TRELĄ

Dodano: 16.10.2013

Lepiej płacą w „Big Brotherze” - Rozmowa z JERZYM TRELĄ

Urodził się 14 marca 1942 w Leńczach koło Krakowa. Absolwent Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST, którą ukończył w 1969 roku. W latach 1984-1990 był rektorem tej uczelni. Pracę na scenie rozpoczął tuż po maturze w 1961 roku w Teatrze Lalek w Nowej Hucie. Potem trafił kolejno do krakowskich teatrów: Lalki i Maski „Groteska” i Rozmaitości, by w końcu w 1970 roku związać się ze Starym Teatrem, któremu jest wierny do dziś. Współpracował także z warszawskimi scenami: Narodowym i Ateneum. Wystąpił w kilkudziesięciu filmach i serialach, z których do ważniejszych należą: „Królowa Bona”, „Do krwi ostatniej”, „Człowiek z żelaza”, „Kobieta samotna”, „Znachor”, „Matka Królów”, „Śmierć jak kromka chleba”, „Historie miłosne”, „Quo Vadis”, „Pan Tadeusz”, „Anioł w Krakowie”, „Stara baśń”, „Ubu król”, „Lawstorant”, „Zakochany Anioł” czy „Jasne błękitne okna”. Prywatnie ojciec Moniki Treli, kierownik produkcji filmowych i operatora Piotra Treli.

W Rzeszowie nie jest Pan po raz pierwszy. Z czym kojarzy się Panu nasze miasto?

- Pierwszy raz byłem tutaj ze Starym Teatrem bodaj w 1971 lub 72 roku z przedstawieniem „Żegnaj, Judaszu” Konrada Swinarskiego. Ostatni kilka lat temu z warszawskim Ateneum z „Królem Edypem” Gustawa Holoubka m.in. z Jurkiem Kamasem, Piotrem Fronczewskim, Marianem Kociniakiem. Mieszkaliśmy w słynnym hotelu Rzeszów. Jakież było moje zdziwienie, kiedy przejeżdżałem tędy w zeszłym roku, a w jego miejscu zobaczyłem olbrzymią stertę gruzu. Zdaję sobie sprawę z tego, że był on, jaki był, że ciągle przychodzi nowe, lepsze. Uważam jednak, że miał on swój urok. A Rzeszów bardzo lubię, choćby dlatego, że przez niego prowadzi droga do moich ukochanych Bieszczad.



Na jesiennych Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych zaprezentował Pan rzeszowskiej publiczności „Rozmowy z diabłem. Wielkie kazanie księdza Bernarda”. To monodram, który przygotował Pan na 40-lecie Teatru STU, którego był Pan współzałożycielem.

- Zaczynałem w nim „Pamiętnikiem wariata”, ale żebym od razu zakładał? Byłem zaledwie cegiełką tego całego budulca, którego głównym ogniwem i pomysłodawcą był Krzysztof Jasiński.



Wróćmy jednak do samego przedstawienia. Dlaczego właśnie monodram? Podobno nie lubi Pan tego gatunku, twierdząc, że teatr to przede wszystkim zespołowość.

- Z pewnością nie jest to żaden manifest czy oznaka utraty wiary w tę zespołowość właśnie. Nadal uważam ją w teatrze za najważniejszą. Sięgając po tekst Kołakowskiego czułem taką potrzebę z fascynacji nad nim. Szczerze mówiąc, to początkowo nie wiedziałem za bardzo co z nim zrobić. Właśnie ze względu na gatunek. Gdyby tak udało się rozpisać go na dwa głosy… Ale się nie udało.



Więc jak Pan się do niego przekonał?

- To zasługa Krzysia Jasińskiego. On zapalił się do tego pomysłu. Stworzył mi w teatrze doskonałe warunki pracy, dosłownie cieplarniane. Dobrze, że postanowił zrobić ten tekst razem ze mną, bo ja nie miałem zielonego pojęcia jak robi się monodram

I udało się. Przedstawienie zostało bardzo dobrze odebrane przez publiczność.

- Jest ono dla mnie bardzo ważnym, osobistym przeżyciem. Ze względu na osobę Jasińskiego i Teatr STU. To dla mnie swoisty powrót do korzeni. Mimo, że na scenie stanąłem już wcześniej, to dopiero po zetknięciu się z tym teatrem, ostatecznie się do teatru przekonałem. Tylu wspaniałych ludzi przewinęło się przez niego, przychodzi tu wspaniała publiczność.



Skoro o niej mowa… Nie obawiał się Pan stając przed nią sam na sam?

- Podczas premiery najbardziej obawiałem się kolegów siedzących na widowni. Szybko okazało się, że nie miałem czego. Oni grali razem ze mną, wtórowali mi. Pamiętam, że po skończonym przedstawieniu Jurek Stuhr powiedział do mnie „Musiałem ci wtórować, bo nie wiedziałem, bałem się czy wytrzymasz do końca” (uśmiech).



Podobno po obejrzeniu tego przedstawienia jedna osoba się nawróciła?

- (uśmiech) Nie wiem czy dobrze zrobię, jeśli zdradzę, że od „tych” spraw mieliśmy konsultanta. Był nim ojciec Franciszkanin. Miał on pewne obawy, bo uważał ten tekst za kontrowersyjny. Po premierze podszedł do mnie uśmiechnięty, zadowolony. Jako próżny aktor myślałem, że pochwali moją grę, a on opowiedział mi historię z teatralnego foyer. Otóż po przedstawieniu wychodziła starsza para. W pewnym momencie mężczyzna powiedział do towarzyszącej mu kobiety „K…, chyba się nawrócę!” (śmiech). Naszym zamiarem było to, że chcąc pokazać zło, staraliśmy się przed nim przestrzec, pobudzić do refleksji nad samym sobą.



Sądząc po tej opowieści chyba się panom udało. A w związku z tym nie baliście się prezentować tego utworu w Rzeszowie?

- Absolutnie. Z „Rozmowami” zjeździliśmy wiele najprzeróżniejszych miejsc i proszę mi wierzyć, że Rzeszów nie jest aż tak ortodoksyjny jak się niektórym wydaje. Obawiałem się raczej tego czy widzowie dotrwają do końca.



I nie zawiódł się Pan?

- Kiedy aktor ma taką publiczność jak ta rzeszowska, może być tylko szczęśliwy. Wierzyć, że to co robi ma jeszcze jakikolwiek sens. Gdzie potrzebna była cisza, na widowni było jak makiem zasiał, gdzie spodziewałem się reakcji – one były. Zawsze i wszędzie marzyłbym o takiej publiczności. Po prostu rewelacja!



Przygotował Pan ten monodram, jak wspomniał, na jubileusz sceny bliskiej swojemu sercu. Czy to znaczy, że był to jednorazowy „skok w bok”?

- Dziś w teatrze robi się coraz więcej rzeczy, w których na pewno nie chciałbym się znaleźć. Moim zdaniem jest to powielanie na scenie programu z nurtu reality show. Więc jak ma się dziać tak dalej, to ja już wolę iść do „Big Brothera”, bo tam przynajmniej podobno lepiej płacą (uśmiech). A poważnie mówiąc… Po pracy nad „Rozmowami” przekonałem się, że monodram daje pewną niezależność. Dlatego pozwoli pan, że nie będę składał żadnych deklaracji.



A ja z kolei chciałbym coś złożyć. Mianowicie życzenia w imieniu wszystkich widzów rzeszowskiego teatru. Proszę powiedzieć czego można Panu życzyć?

- Przede wszystkim zdrowia i rychłego urlopu w Bieszczadach.





Autor: Marcin Kalita