KULTURA

Keep on rockin'

Dodano: 17.02.2014

Keep on rockin'

W liście do Johna Lennona napisał kiedyś o swoich muzycznych fascynacjach i miłości do Beatlesów. „Keep on rockin'” – odpisał mu Lennon. Piotr Metz, dziennikarz muzyczny i kolekcjoner płyt, ambasador Legalnej Kultury trzyma się tej rady do dziś.

Pamiętasz pierwszą płytę, którą sobie kupiłeś?

Pamiętam, bo wydałem na nią wszystkie swoje oszczędności. To w zasadzie nie była płyta, tylko pocztówka dźwiękowa z nagraniem „Help” Beatlesów. Pamiętam nawet sklep, w którym ją kupiłem, przy Grodzkiej w Krakowie.



Masz ją jeszcze?

Nie. Albo raczej nie mogę jej znaleźć w tym moim przepastnym archiwum.



Które zajmuje kilka ścian. Widziałam, że zaczynasz już nawet robić murki z płyt.



To archiwum znajduje się w moim krakowskim mieszkaniu, do którego wpadam tylko na parę godzin, więc bałagan jest tam coraz większy, ale generalnie płyty są ustawione na specjalnie przygotowanych regałach.

I jest ich w sumie...

...mniej więcej 35 tysięcy. Mogę je policzyć, bo regały mają oczywiście powtarzający się wzór. Niedawno w Pałacu Kultury odbyła się akcja wymieniania płyt. Przynosisz tę, której już nie słuchasz, zostawiasz i bierzesz inną. Kolega, który to zorganizował zamierzał mnie odwiedzić i zobaczyć co mam, bo wyszedł z założenia, że może część zbiorów chciałbym wymienić, ale powiedziałem mu, że nie pozbywam się płyt. Mam ich tak strasznie dużo, bo żadnej nie potrafię wyrzucić. Ani oddać.



Nawet jeśli już jej nie słuchasz?

Nawet wtedy. Z różnych względów, trochę służbowych, ale parę razy w życiu przydały mi się płyty, których nie słuchałem, ale mogłem z nich skorzystać, kiedy były potrzebne.



Nie wierzę, że je znalazłeś.

Mam w kuchni podręczną płytotekę. Też zajmuje całą ścianę, ale tam znajdują się rzeczy najbardziej potrzebne, więc wiem, gdzie co leży.



Twoja pierwsza w życiu płyta z nagraniem Beatlesów to nie był przypadek?



Raczej szczęście. Miałem wujka i jednocześnie ojca chrzestnego, z którym mieszkaliśmy pod jednym dachem.



W wielopokoleniowej rodzinie?



Tak, w dużym domu na krakowskim Kazimierzu. A wujek był big-beatowcem.



Grał?



Śpiewał. Pewnego dnia przypuszczając, że to może być dla mnie fajne, zabrał mnie na film z Beatlesami. Był rok 65, miałem 8 lat. Wyszedłem z kina pod wrażeniem, że znalazłem się w innym świecie, rozpalony, z czerwonymi uszami, co było u mnie oznaką ogromnej ekscytacji. Pamiętam to trochę w bajkowy sposób, ale właśnie wtedy zapragnąłem mieć na własność płytę Beatlesów i kupiłem sobie tę pocztówkę.



Masz w tych płytach majątek. Zdarzało ci się odjąć sobie od ust, żeby kupić płytę?



Można tak chyba powiedzieć w odniesieniu do pierwszego longplaya, za którego oddałem moją piłkę do nogi, tzw. biedronkę, białą w czarne łaty. Taka piłka to był wtedy hit. A ja grałem w piłkę, byłem bardzo zainteresowany sportem, jestem zresztą do dziś, a mimo wszystko pozbyłem się jej, żeby zdobyć oryginalną płytę Beatlesów „Let it be”. Takie płyty można było wtedy dostać tylko w komisach za cenę 400-500 złotych, podczas gdy polskie nagrania kosztowały 65 złotych, co też nie było mało. Ten mój longplay był trochę tańszy, bo miał w krążku szczerbę, pewnie gdzieś komuś upadł, i tylko dlatego stać mnie było na wymianę. Ta szczerba powodowała jednak, że dwóch utworów nie dało się słuchać, a ja bardzo chciałem je usłyszeć, więc siedziałem przy gramofonie i po każdym obrocie podnosiłem igłę.



Dzięki swojej miłości do Beatlesów zostałeś dziennikarzem i ekspertem muzycznym.



Mając świadomość, że sporo wiem na temat Beatlesów postanowiłem pod koniec lat 80-tych wziąć udział w programie „Wielka gra”. Jurorem był tam wtedy Wojciech Mann. Kiedy zobaczył, jakie płyty niosę pod pachą, zaproponował, żebyśmy coś razem poprowadzili. Najpierw było „Lato z Radiem”, a potem już co piątek miałem swoje pół godziny o Beatlesach w programie „Zapraszamy do Trójki”. Dla mnie, wówczas tylko hobbysty muzycznego, to było coś. A kiedy Edward Miszczak tworzył RMF, zaprosił mnie do współpracy. I tak to się zaczęło. Dziś znowu jestem w Trójce.



Jakie płyty tak zachwyciły Wojciecha Manna?



W latach 70-tych, przez przypadek kupiłem sobie w Krakowie, w antykwariacie gazetę muzyczną New Musical Express, którą przeczytałem tak, że każdą literę znałem chyba na pamięć. I tam znalazłem adres fan clubu Beatlesów w Holandii. Napisałem do nich i o dziwo – odpisali. Dowiedziałem się wtedy, że istnieją płyty, których nie znam. Przeżyłem szok. Były to zarejestrowane, ale nie wydane w oficjalnym obiegu, nagrania, których artyści pewnie nie zamierzali ujawniać – jakaś 20 minutowa próba jednej piosenki, co chwilę przerywana i niedokończona, jakiś utwór wątpliwej jakości, pomyłki, rozmowy i kłótnie, naturalne w czasie powstawania płyty. Dla kogoś, kto poznał kanon, przesłuchał w tę i z powrotem wszystkie 14 płyt Beatlesów, to był rarytas. Odkrył się przede mną ocean możliwości. Zacząłem więc szukać tych nielegalnych, nieoficjalnych nagrań i zbierać je. Te właśnie płyty zobaczył u mnie Wojciech Mann.



Jak je zdobywałeś?



W czasach kiedy nie istniał Internet, a przepaść pomiędzy Wschodem i Zachodem była kolosalna, ceny tych płyt sięgały jednej albo dwóch miesięcznych pensji. Kwitł więc rynek wymiany. Czasem grupa ludzi się zrzucała i za 100 dolarów kupowała jedną płytę, a potem puszczała ją w obieg. To „dzielenie się” dotyczyło także oficjalnych płyt. Poszczególne utwory trafiały też oczywiście na pocztówki dźwiękowe. Później dopiero odkryłem, że nawet polskie nagrania wyciekały na pocztówki, zanim znalazły się w oficjalnym obiegu na płytach. Ale muszę przyznać, że dzięki tej prywatnej inicjatywie, i co tu dużo mówić – piractwu – w najgorszym PRL-u mieliśmy w powszechnym obiegu w Polsce, na bieżąco światową muzykę. Dzięki temu nie byliśmy do końca w tyle. Może dlatego dziś dzielę legalną kulturę na strefy szarości. Jakiś czas temu, co sobotę obserwowałem, jak na pobliskim bazarku sprzedają po złotówce filmy, inserty do gazet - Felliniego, Bergmana, które kupowali skromnie ubrani ludzie.



Chodzi ci o to, że wartościowa rzecz, niezupełnie legalnie, ale jednak trafia pod strzechy?



Trochę tak.



Twoim zdaniem można ukrócić piractwo internetowe?



Gdybym miał odpowiedzieć wyłącznie „tak” lub „nie”, odpowiedziałbym „nie”. Ja naprawdę jestem przetrenowany jak zdobywać nielegalnie różne rzeczy, ale tak, jak się wstydzę chodzić w podrobionych jeansach, tak wstydziłbym się mieć piracką płytę, która została oficjalnie wydana, bo to się kłóci z moim poczuciem...



...moralności?



Chyba estetyki. Nie będę ukrywał, że nie myślę na co dzień, jak okrada się biednych artystów. Nie ściągnąłbym płyty, którą mogę kupić, bo forma nośnika ma dla mnie wartość. Może jestem człowiekiem z innej epoki. Mnie nawet denerwuje napis „polska cena”, bo nie tak to sobie artysta wymyślił. Ja chcę mieć płytę dobrze wydaną, z książeczką z tekstami, z kartonową okładką, jeśli taką zaprojektowano. Mówimy w końcu o rzeczach luksusowych. Płyta to nie jest chleb, to jest przyjemność, zaspokajanie wyższych potrzeb. Jeżeli uważam się za kolekcjonera płyt, to nie mogę mieć kolekcji podróbek.



metz2


I nie ma od tego odstępstw?



Jeśli by się okazało, że na świecie jest 10 egzemplarzy jakiejś płyty i nie ma szans, żeby ją kupić, to jestem w stanie nagiąć swoje zasady, choćby przez ciekawość. Mówię to szczerze, z pełną odpowiedzialnością, bo uważam, że jestem przez to bardziej wiarygodny. Ale uwielbiam oryginalne płyty, lubię je trzymać w ręku, przeglądać. I dzielić się muzyką z rodziną, z przyjaciółmi.



Słyszałam, że masz teraz okazję pokazać część swoich zbiorów na wystawie?



Wrocławskie Humanitarium w oparciu o moje zbiory zorganizowało wystawę okładek płyt, które projektował Andy Warhol. Mam 30 takich płyt. Ktoś mnie poprosił, żebym je udostępnił, więc się zgodziłem.



Masz jakiś pomysł, żeby ludzie chcieli kupować oryginalne płyty albo płacić za ściąganie muzyki?



Myślę, że to kwestia ekonomii. Kiedyś ktoś policzył, że w przypadku płyt winylowych narzut wytwórni był rzędu 50-60%, a przy płytach kompaktowych podskoczył do 600%, mimo że materiał często był już gotowy. Problem polega na tym, że do dziś wytwórnie próbują sprzedawać muzykę na zasadach sprzed 20 lat, kiedy nie było Internetu i kopiarek. Może więc abonament na dostęp do muzyki w przyszłości doliczać do rachunku za prąd? Dla ludzi byłoby to bezbolesne, a artyści dostaliby swoje tantiemy. Prawda jest jednak taka, że teraz głównym polem kontaktu z artystą jest koncert, a nie płyta, więc myślę, że w przyszłości w cenie biletu na koncert będzie zawarta cena płyty.



Co ci dało to gruntowne poznanie twórczości Beatlesów za pomocą legalnych i nielegalnych nagrań, to zaglądanie za kulisy ich pracy?



Na pewno znacznie lepiej rozumiem historię zespołu. Wiem dlaczego dana płyta wygląda tak, a nie inaczej, bo słyszałem jak powstawała.



I rozumiesz dlaczego Beatlesi się rozstali?



Tak. Moim zdaniem, głównie dlatego że dorośli. Dziś nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, czym była beatlemania przez te parę lat istnienia zespołu, a przede wszystkim tego, jak oni pracowali. Wydawali po dwie duże płyty i kilka singli rocznie, nagrywając je w przerwach pomiędzy szaloną liczbą koncertów i nagrań radiowych. Żyli w potwornej karuzeli. Spędzali czas niemal wyłącznie we własnym towarzystwie. A potem im puściło. Mniej więcej w wieku 26 lat doszła do głosu indywidualność każdego z nich, zmęczenie sobą nawzajem, kobiety, rodziny. To nie tak, że Yoko Ono rozbiła Beatlesów. W równym stopniu rozbiła ten zespół Linda McCartney i wschodnie zainteresowania Harrisona. Te ich 6 lat to był niesamowity czas. Kiedyś robiłem program historyczny, gdzie w ciągu godziny musiałem zamknąć 69 rok i miałem problem. Lądowanie na Księżycu, Woodstock, co dwa tygodnie wydarzenie z historii świata. Reżyser filmu „Woodstock” zauważył kiedyś, że dzięki tamtemu pokoleniu chodzi się dzisiaj w jeansach do biura, bo inaczej nadal nosilibyśmy garnitury. To była przemiana na wielu frontach, a Beatlesi byli w awangardzie. Myślę, że dziś są legendą właśnie dlatego, że się rozpadli. Moim marzeniem zawsze było mieć 16 lat i żyć w Anglii, w ich czasach.



Miałeś przynajmniej okazję poznać Beatlesów. To i tak dużo.



Z McCartneyem i Ringo Starrem robiłem wywiady, od Lennona dostałem kartkę, a z Harrisonem miałem zabawną przygodę. Dostałem kiedyś bilet na koncert The Rolling Stones dla 1000 osób w Brixton Academy w Londynie i zapytałem gościa, który mi go przekazywał, czy mogę zabrać żonę. Spojrzał na mnie tak, jakbym spadł z Księżyca. Wkrótce przekonałem się dlaczego – siedziałem na balkonie m.in. obok George’a Harrisona i Davida Bowie, w miejscach dla wyjątkowych gości. Moje wywiady z Ringo Starrem były fajne, normalne, natomiast pierwsze z kilku spotkań z McCartneyem nieszczególnie wspominam. Może za wysoko ustawiłem sobie poprzeczkę. To był koniec lat 90-tych, niedługo po śmierci Lindy McCartney. Jechałem do niego, wiedząc, że ma za sobą ciężkie przejścia, sądziłem, że będzie się zachowywał poważnie, stosownie do sytuacji, a on był jak w roku 1964 na lotnisku Kennedy’ego.



Czyli?



Zachowywał się jak małpka, jakby adresował swój występ do 14-latek.



Przybrał maskę?



Myślę, że tak. Przed wywiadami zapowiedziano nam, że nie ma zdjęć, autografów, nic. A potem zrobili nam zbiorowe zdjęcie, które miało być niespodzianką, a które nigdy do nas nie dotarło. Może Paul źle na nim wyglądał, nie wiem. Co taki facet ma jeszcze do udowodnienia? Że mu jedna zmarszczka wyszła? Za to na Stadionie Narodowym dał swój najlepszy koncert,jaki widziałem i nagrodził nas wspaniałym,szczerze bezpośrednim zachowaniem na scenie.Takim go podziwiam.



Ale za to Mick Jagger nagrodził cię podziękowaniami.



A to złożona historia. Wczesny RMF, lata 90-te, koncert Rolling Stones w Pradze. Dostaliśmy z Jaggerem wywiad telefoniczny. Miałem już pewne doświadczenia z wywiadami telefonicznymi, bo byłem wcześniej w Londynie na koncercie Marillion i poprosiłem Fisha, żebyśmy na moment przed jego wyjściem na scenę połączyli się z Polską. Fish przestępuje już z nogi na nogę, ja stoję przy automacie, wrzucam te funty, dzwonię do radia i mówię: Piotrek Metz z Londynu, dajcie mi szybko reżyserkę, wchodzimy na antenę. I słyszę w słuchawce: Nie ma Piotra Metza, jest w Londynie. I buch słuchawką! Więc mając takie doświadczenia, przed wywiadem z Jaggerem obszedłem wszystkie miejsca w radiu, uprzedzając, że Jagger będzie dzwonił z Pragi i żeby mnie wezwali. W końcu dzwoni jego manager. Pytam, ile mamy czasu na wywiad i słyszę: jak zadasz złe pierwsze pytanie to 20 sekund, ale tak naprawdę 7 minut. Ja mam z tyłu głowy pytanie, które jest obciachowe, ale które muszę zadać – o koncert w Sali Kongresowej w Warszawie, który Stonesi zagrali w 1967 roku. Wiem, że od tego czasu oni dali już 2000 innych koncertów, więc nie mają prawa pamiętać tego jednego.



Ale zapamiętali.



Właśnie. Zostawiłem je jednak na koniec i nagle słyszę: Tak, pamiętam! Mieszkaliśmy wtedy hotelu Bristol, jest taki hotel? Oni mieszkali w Europejskim, ale mieli przed sobą widok na Bristol. I Jagger mi opowiada, jakie afterparty odbyło się po koncercie, że przyszli komuniści w czerwonych krawatach, przelało się morze wódki, a impreza trwała do rana. Wywiad trwał 17 minut, zrobiliśmy z tego wtedy całą audycję, a jego ludzie mnie pytali, jakie pytanie mu zadałem, że tak się rozgadał.



Dlaczego zapamiętał akurat ten koncert?



Zapytałem go o to parę lat później. Powiedział mi, że koncert w Polsce zrobił na nich niesamowite wrażenie, bo przyjechali do kraju, gdzie nie można było kupić ani jednej ich płyty, a ludzie śpiewali z nimi na koncercie i szaleli, żeby ich zobaczyć, była milicja, która używała pałek, nie wolno im było opuszczać hotelu, kompletna egzotyka.



A co z tymi podziękowaniami od Micka Jaggera?



Kiedyś ściągnąłem na festiwal operatorów filmowych Carmerimage reżysera 23 teledysków Stonesów, który nakręcił też ostatni film o Beatlesach „Let it be”. Niesamowita postać. W wieku 72 lat, po napisaniu autobiografii i rozesłaniu jej do różnych ludzi, dowiedział się, że jest nieślubnym synem Orsona Wellesa. Jakaś pani mu powiedziała, że obiecała jego mamie, iż nigdy mu o tym nie powie. Ale ponieważ mama już nie żyła, a on napisał autobiografię, to uznała, że powinien wiedzieć. Tyle dygresji. Kiedy przyjechał, podarowałem mu album o koncercie Stonesów w Sali Kongresowej. Wziął wtedy telefon, chwilę porozmawiał i pyta mnie: A możesz załatwić jeszcze jeden, bo Mick też chce? A później kazał Jaggerowi wysłać mi za ten album pisemne podziękowanie.



Jako dziennikarz radiowy masz misję edukowania Polaków? Pokazywania im nowych ścieżek?



Wolę się dzielić muzyką. Nie mam żadnej misji. Nie robię z tego mszy.



A jak poszukujesz nowości muzycznych?



Kiedy pojawił się Internet, miałem wrażenie, że poznanie muzyki całego świata będzie w zasięgu ręki. Dziś wiem, że ilość płyt, która tygodniowo przecieka mi przez palce i której nigdy nie usłyszę, jest niewyobrażalna. Najczęściej więc słucham określonych stacji BBC. To mi zostało z dawnych lat.



WPotrafisz korzystać z cudzych inspiracji?



Jasne. Koleżanka z radia przyniosła mi kiedyś płytę Lou Doillon, córki Jane Birkin, nie znałem tej płyty, a jest znakomita. Marek Jackowski pokazał mi Jane’s Addiction, którzy grają wyrafinowanego rocka. Zakochałem się ich muzyce. Do tego stopnia, że zamiast Beatlesów, pewnie Jane’s Addiction wziąłbym ze sobą na bezludną wyspę. Beatlesów i tak mam w głowie.

Piotr Metz – dziennikarz muzyczny, pracował najpierw w radiowej Jedynce, potem w Trójce, a kiedy tuż po zburzeniu muru berlińskiego Edward Miszczak zaproponował mu pracę w powstającym radiu RMF FM, zaczął współtworzyć jedną z największych komercyjnych rozgłośni radiowych w Polsce. Przez 10 lat pracy w RMF jeździł po świecie, prowadząc wywiady z największymi muzykami, pozyskiwał dla radia transmisje koncertów. Potem była Radiostacja, Radio Eska i ponownie Trójka, w której pracuje do dziś. Przez prawie dwa lata, jeździł co piątek do studia BBC w Londynie, żeby ze stolicy światowej muzyki, przekazywać nowości słuchaczom Trójki. Był także szefem muzycznym polskiego oddziału MTV, i przez 70 miesięcy kierował magazynem „Machina".

Rozmawiała Marta Grzywacz.
fot. Kamil Krajewski, Łukasz Gągulski
Źródło: www.legalnakultura.pl