Media Rzeszów

Odwiedziło nas:

praca forum fejs program

SPORT

Kazimierz Musiałowski: Maraton na Atlantyku

Dodano: 06.07.15 13:53


spo52275723

Oficer Polskiej Marynarki Handlowej, ochmistrz na statku z międzynarodową załogą MV „Palm Enterprise” – Kazimierz Musiałowski – odmierza szlak, którym pobiegnie. Wytycza obwód wokół ładowni – 512,08 m. I biegnie maraton.

Spotykamy się po latach. Kiedyś obaj mieszkaliśmy w Toruniu, obecnie nieco dalej. On na wsi, w Smogorzewcu w gminie Obrowo pod Toruniem, ja w Brodnicy, na Ustroniu, pod lasem – dawne Świniokąty. Obaj mamy dystans do większych miast. On ich zwiedził multum. I to na całym świecie, ja wystarczająco, choć tylko w Europie. Obaj mamy szajbę, by rzecz nazwać konkretnie. On pasjonuje się bieganiem i wszystkim co jest związane z zespołem The Beatles, mnie ciągnie deska z żaglem, czyli windsurfing i blues. Łączy nas twórcza animacja życia sportowego – w rozmaitych jego przejawach.


Ponieważ spotkaliśmy się po latach przywołałem z pamięci wydarzenie, które poszło w świat, a stało się przedmiotem mojego reportażu. Otóż Kaziowi Musiałowskiemu, ochmistrzowi na różnych statkach, nie wystarczyło bieganie po miastach portowych, postanowił, że spróbuje też na statku. Ponieważ jest człowiekiem cierpliwym – co oznacza także w jego przypadku upierdliwym – dokonał tego na Oceanie Atlantyckim.


Historię swoich marzeń i wspomnień spisał i wydał w książce pt. „Bieganie po oceanie”, która ukazała się pod koniec ubiegłego roku. Jego narracja będzie o wiele ciekawsza niż najlepszy mój reportaż. Dziś tak opowiada:


– Często wspominam chwile spędzane na mostku pelengowym na najwyższym pokładzie statku. Wzrok sięgał do załamania się horyzontu. Co jest tam dalej? Ciekawość świata to cecha żądnych przygód odkrywców. Chciałem do nich należeć. Wspinałem się po szczeblach morskiej kariery, aż po dyplom oficerski. Poznałem charakter pracy na statkach polskich i obcych. Bieganie towarzyszyło mi zawsze, na pokładach i w portach. Moja pasja czyniła mnie wolnym…


Jest rok 1987,


pływam na „Palm Enterprise”. Przygotowania do maratonu zacząłem już od postoju w Grecji. Kupiłem dużo wody mineralnej z mikroelementami, ponieważ na statku mieliśmy wodę pitną, ale „odzyskaną” z wody morskiej. Grecki armator nie był rozrzutny. W mój pomysł przebiegnięcia dystansu maratońskiego wtajemniczyłem kapitana, jednocześnie prosząc o jego zgodę. Zmierzyłem taśmą mierniczą dystans jednego okrążenia, wynosiło ono 512,08 m. Nie byłem świadom do końca, na co się porywam. Najbardziej przeszkadzały rury, które przebiegały aż na dziób statku. Poradziłem sobie z nimi kładąc palety, coś na kształt małego, drewnianego wiaduktu. Nie wiedziałem ile sił będzie mnie kosztowała ta nagła zmiana. Do liczenia okrążeń zgłosili się na ochotnika dwaj Polacy i Filipińczyk, moja komisja sędziowska. Wybrałem dzień wolny od pracy, jedynie wachty miały służbę. Moje obawy dotyczyły temperatury. Atlantyk w tym rejonie był spokojny.


Start


do tego biegu wyznaczyłem na 15.00. W ostatnią noc przed maratonem wyrysowałem na kartce ilość okrążeń. Potrzebowałem ich 82, do tego musiałem wyznaczyć odcinek 204,44 m, tak, aby cały dystans wynosił 42,195 m. Sędziowie Jacek, Zbyszek i Maximo przygotowali stół sędziowski, napoje, odżywki oraz pomyśleli o muzyce, która tak bardzo pomogła przy pokonywaniu kilometrów.


Jeszcze wieczorem, kiedy słońce powoli chowało się w wody Atlantyku, przeszedłem cały dystans z miotłą, aby wyczyścić pokład. Ten statek był już stary, liczył 22 lata. Rdza na pokładzie powodowała, że co chwila olbrzymie płaty skorodowanego metalu odpadały, co mogło okazać się niebezpieczne.


Któregoś razu podczas spaceru kapitan pokazał mi pęknięcie statku od burty do burty. Widzi pan, ochmistrzu, na jakim statku pływamy? – zapytał….


Obawiałem się również, że pokład podczas maratonu może się „pocić”, że różnica temperatury pokładu i powietrza będzie inna i na pokładzie powstanie szron. Często miałem takie niespodzianki w tropiku. Wówczas bieganie po takim pokładzie jest naprawdę niebezpieczne. Jedynym środkiem na uniknięcie poślizgów już podczas biegu jest posypanie pokładu solą. Byłem przygotowany na taką ewentualność.


Nadszedł dzień maratonu


Filipiński kucharz stara mi się dogadzać podczas śniadania, za wiele propozycji dziękuję, z czego nie jest zadowolony. Przemawia do mnie jak moja nieżyjąca już matka „trzeba jeść, aby siły były”.


Na godzinę przed startem zaczyna się ruch na pokładzie po prawej burcie. Sędziowie i niektórzy członkowie załogi wystawiają na pokład leżaki, krzesła oraz stół na napoje. Mają także dwa niezależne stopery, które otrzymali od II oficera. Radio stoi gotowe, z boku leży gumowy wąż podłączony do kranu.


Godzina 15.00, sygnał okrętowej syreny


obwieszcza mój start. Wielkie napięcie. Wiem, na co się decyduję. Boję się tego dystansu. Ten strach jednak dodaje mi sił. Wystartowałem. Wokół spokojny Atlantyk. Powiewa sirocco, gorący wiaterek znad Afryki. Niesie ze sobą drobinki pustynnego piasku. Szybko przekonam się jak bardzo mi on przeszkodzi. Nie ubrałem koszulki, gdyż każdy powiew to ochłodzenie organizmu. Biegnę w spodenkach zakupionych w Danii, butach w Grecji. Robię pierwsze nawroty. Nogi pracują dobrze. Z rytmu wybija mnie przeszkoda na dziobie – palety, które muszę pokonać. Myślami wracam do przebiegniętych maratonów na lądzie. Jestem też myślami w lesie, gdzie odbywam treningi podczas pobytu w domu. Zaliczyłem 25 okrążeń, jest to około 12,8 km. Czas – 1 godzina, siedem minut, dwadzieścia sekund. Czuję się doskonale. Obsługa spisuje się znakomicie.


W pewnym momencie podchodzi filipiński kucharz. Kiedy zatrzymuję się przy stoliku z napojami, stoi onieśmielony, uśmiecha się przyjaźnie. Było mi to bardzo potrzebne.


Zaliczyłem 40 okrążeń,


czas 1 godzina 48 minut, zastanawiam się czy nie biegnę za szybko. Przebiegłem ponad 20 kilometrów, jeszcze sporo przede mną. Słońce powoli zbliża się do fal Atlantyku. Nagrzane powietrze. Leciutkie kołysanie statku, prawie niedostrzegalne. W bulajach na mostku kapitańskim nowa wachta, przypatruje mi się. Mam już zaliczone 50 okrążeń, ponad 25 kilometrów. Coraz dłużej zatrzymuję się przy stoliku z napojami. Dużo piję! Nie zastanawiam się dlaczego. Moi opiekunowie polewają mnie „zimną” z nazwy wodą. Powoli zaczynają brać mnie skurcze. Słońce obniża się i powoli wtapia w wodę. Wydaje się, że powinno być chłodniej. Nic z tego, nagrzany pokład oddaje ciepło jak żelazko. Czuję, jak promieniuje od dołu.


Kończę 60 okrążenie,


czas 2 godziny 56 minut. Ponad 30 kilometrów w nogach. Pozostało tylko i aż 12. Zawsze mówię sobie: zaliczysz trzydziestkę, maraton ukończysz. Lecz te warunki są naprawdę inne. Zaczynam coraz częściej przystawać. Czuję narastający wszędzie ból. Ramiona, plecy, szyja. Nigdy czegoś takiego nie zaznałem. Wiem, że po przebiegnięciu 70 okrążeń mam za sobą 35 kilometrów. Moi opiekunowie widzą zmiany w moim zachowaniu. Staję, obie nogi wymagają masażu. Kładę się na pokład, lecz szybko wstaję – za gorący!!! Opieram dłonie o reling, nadbiegają sędziowie, masują. To nic, że tracę kilka minut. Nic, trzeba dalej biec, maraton nie może być przerwany. Nie można zaliczyć go na raty. Mam już 75 okrążeń, czyli 38 kilometrów.


Jeszcze trochę


Sędziowie dopingują – ukończysz! Słońce już schowane za dziób statku, tam gdzie bosmańskie magazynki i windy kotwiczne. Mam ochotę się położyć. Lecz czy potem wstanę?


Atlantyk zmienia barwę, już zachód słońca. Jeszcze mam siłę podziwiać. To uczucie towarzyszy mi podczas każdego maratonu, kiedy już widać metę lub odgłos z megafonów. Na tę całkowitą radość trzeba jednak jeszcze zapracować. Ciężki wysiłek i siła woli. To recepta na ukończenie maratonu.


Ostatnie kilometry są najgorsze


Jacek z Maximo są uśmiechnięci, kiedy stoję przy napojach. Nagle słyszę „Hey Jude” The Beatles. Wiedzą, że ich kocham, chłopaków z Liverpoolu, ma to mnie uskrzydlić. Tak też się dzieje. Nucę sobie pod nosem. Może ból, zmęczenie ucieknie. Jestem na 80 okrążeniu, jeszcze dwa. Nagle słyszę dzwonek. Skąd oni go wzięli? Zbyszek potrząsa nim mocno, cieszy się, że to już koniec. Na pewno i oni mają już dość tego maratonu. Drugi mechanik utrwalił to wydarzenie na kliszy. Jacek daje znać marynarzowi wachtowemu na mostek kapitański. Po chwili słychać syrenę. Zostało odnotowane w Dzienniku Okrętowym: 19.15 czasu okrętowego ukończyłem maraton….


Dziękowałem wszystkim, którzy mi pomagali. Radość emanowała z nich i powoli dochodziła do mnie. Cała załoga składa gratulacje. Kapitan przesyła butelkę szampana. Wlokę się do kabiny. Zostałem sam ze zmęczeniem i wrażeniami. Zasnąłem w fotelu, nie wiedząc kiedy. Budzi mnie jednak delikatne pukanie do drzwi kabiny. To filipiński kucharz przyniósł mi kolację z puszką dobrze schłodzonego piwa. Pamiętam jego smak do dziś.


Certyfikat,


który podpisał Jerzy A. Rutkowski, kapitan żeglugi wielkiej – stosowna pieczątka – oraz trzej sędziowie: steward Jacek Ganko, st. marynarz Zbigniew Kaczmarczyk i st. marynarz Maximo Ladera nosi miejsce i datę: Ocean Atlantycki 22.07.1987. Czytamy w nim m.in. „…zaświadczam, że w dniu 22.07.1987 na pokładzie statku bandery brytyjskiej MV „Palm Enterprise” w czasie trwania rejsu z Milaki – Grecja do Nowego Orleanu – USA na Oceanie Atlantyckim pozycja statku 34 stopnie 26,8’ N: 013 stopnia 34,6’ W o godzinie 19.15 czasu lokalnego ukończył bieg maraton na dystansie 42 km 195 m, w czasie 4: 15’30’’ polski członek załogi ochmistrz Kazimierz Musiałowski. Dystans ten pokonał na dokładnie wymierzonym obwodzie wokół ładowni statku o długości 512,08 m. Pomiaru czasu i trasy dokonano komisyjnie….”


Czy warto


z takimi ludźmi budować atmosferę wokół imprez sportowych dla dzieci i dorosłych, dla miłośników Nordic Walking czy rowerowych rajdów, biegów na orientację, na czas do lasu i z powrotem? Na pewno tak. Takich liderów sportowych inicjatyw poszukujemy.


Opracował: Bogumił Drogorób


Na podstawie książki Kazimierza Musiałowskiego „Bieganie po oceanie”.


„Extra Brodnica”


Zobacz również: