Odwiedziło nas:
Dodano: 16.08.17 12:10
Przyznam, że jesteś dla mnie swego rodzaju fenomenem. Zanim ukazała się Twoja debiutancka płyta, zaprezentowałeś zaledwie trzy numery, które miały już wtedy milionowe odsłony na You Tube. Na Twoich koncertach pojawiają się tłumy ludzi, którzy nawet znają teksty Twoich piosenek. Jak to się robi?
- Cześć, tu Sławomir. Bardzo miło mi to słyszeć. To prawda, stoją za mną potężni fani. I to właściwie oni dali mi możliwość nagrania tej płyty. Sporą zasługą jej ukazania się jest znany internetowy projekt "wspieram to". Wśród nagród, które można było na nim zdobyć, wspierając wydanie albumu, było picie wódki ze Sławomirem (śmiech). Przemierzyłem niemal całą Polskę, pijąc ze swoimi fanami i jeszcze trochę flaszek mi zostało (śmiech). Dzięki temu, zanim płyta się ukazała, już sprzedała się w blisko tysięcznym nakładzie. A skąd sukces? Myślę, że Sławomir i rock polo jest powrotem do melodyjnych piosenek, do których dokładamy nasze, specyficzne poczucie humoru. Dopełnieniem jest oczywiście mój zespół, który tworzą czołowi muzycy, grający na co dzień z Marylą Rodowicz, Edytą Górniak, Mietkiem Szcześniakiem. Oni są gwarantem wysokiego poziomu muzycznego.
Niesamowite jest również to, że zanim ukazał się album, już zdążyłeś wystąpić na festiwalu w Sopocie, o udział w którym zabiegają największe gwiazdy.
- To prawda. Rzeczywiście jest to typowy "american dream", który jak się okazuje, może spełnić się także w naszej ojczyźnie. Przywiozłem tę mentalność właśnie z Nowego Jorku. Słuchajcie, naprawdę się da. Polacy mają ogromne poczucie humoru. Czego dowodem jest mój udział w programach "Taniec z gwiazdami" i "Twoja twarz brzmi znajomo" oraz to jak wysoko udało mi się w nich dotrzeć.
Niedawno ktoś porównał Cię do jednego z moich ulubionych wykonawców. Napisał, że lata 80. XX wieku należały do Franka Kimono, a obecne do Sławomira.
- To bardzo miłe. Piotr Fronczewski stworzył w tamtym czasie wspaniałą kreację. No i przecież przeboje Franka śpiewane i grane są do dziś. Myślę, że jednak profesjonalne przygotowanie artystyczne jest ważne. Sam uczyłem się wokalu już od ósmego roku życia. Teraz wykorzystuję to doświadczenie. Także aktorskie, które przydaje się z kolei przy realizacji teledysków.
Sam je reżyserujesz?
- Oczywiście, razem z żoną, która również w nich występuje. Sławomir składa się z dwóch nóg. I jedną z nich, nawet mocniej stąpająca po ziemi, jest właśnie moja żona Kajra. Ja mam popularność, a ona zabiera mi wszystkie pieniądze. Taki mamy podział (śmiech).
Wspomniałeś wcześniej o swoim pobycie w Stanach Zjednoczonych...
- Pojechałem tam na zaproszenie Roberta Wilsona, reżysera, który realizował opery m.in. w Teatrze Wielkim w Warszawie. Wybierał sobie młodych i zdolnych ludzi z całego świata i zapraszał na warsztaty do Stanów.
To jakim cudem wybrał Ciebie?
- No widzisz. Widać miałem w sobie to "coś" (uśmiech). Pewnie dojrzał we mnie niedoszlifowany diament. Zaprosił mnie do stworzonego przez siebie The Watermill Center. Miałem opłacony przelot, do dyspozycji dom, samochód. Mogę się pochwalić, że w ramach tych warsztatów miałem m.in. zajęcia z Rogerem Watersem z Pink Floyd.
Skoro wspomniałeś o gwiazdach, to wymieńmy te, z którymi pracowałeś przy swoich klipach. To m.in. Małgorzata Socha, Ewa Kasprzyk, Krzysztof Kiersznowski, Witold Dębicki, Lech Dyblik. Naprawdę wielkie nazwiska.
- To prawda. Jak to się robi? Daje kolosalne honorarium. Wszystkie pieniądze, które przywiozłem ze Stanów, utopiłem w teledysk do "Megiery" (śmiech). A poważnie mówiąc... Wszystkie wymienione osoby mają doskonałe poczucie humoru i lubią się bawić w Sławomira. Pamiętam, że kiedy dałem Ewie Kasprzyk scenariusz do przeczytania, zaproponowałem jej jedną z ról w klipie. Ale jej spodobały się wszystkie. Naprawdę było warto!
Wspomniałeś wcześniej o tym, że z zawodu jesteś aktorem. Musze przyznać, że jak na kogoś, kto szkołę teatralną skończył 11 lat temu, masz bardzo imponujący dorobek. No i debiut jako Chino w musicalu "West Side Story". Stąd to zamiłowanie nie tylko do desek teatralnych i kamery, ale i estrady?
- Dokładnie. "West Side Story" to połączenie muzyki z tym "amerykańskim snem". Musical wyreżyserował sam Laco Adamik - kolejne wielkie nazwisko.
To pewnie czekasz teraz na rolę w filmie Agnieszki Holland.
- Jestem otwarty na propozycje. Jestem artystą wielu dziedzin i na wielu polach się realizuję. Ale nade wszystko kocham śpiew i na nim oraz występach ostatnio mocno się skupiam.
Ale swojego wyuczonego zawodu - magistra sztuki nie porzucasz?
- Absolutnie nie. To idzie dwutorowo i jednocześnie znakomicie się uzupełnia. Obecnie realizuje się kolejna seria serialu "Blondynka". I muszę przyznać, że zaobserwowałem pewną prawidłowość. Otóż, im więcej Sławomira, tym ciekawsze propozycje filmowe. Ostatnio wystąpiłem chociażby w głośnym filmie Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą" czy "Poradach na zdrady" Ryszarda Zatorskiego.
Cieszę się, że wspomniałeś obraz "Jestem mordercą", bo właśnie między innymi w nim Twoim kostiumem jest mundur. Zakładałeś go także w "Korowodzie", "Trzecim oficerze", "Heli w opałach", "Popiełuszce", "Ostatniej akcji" czy "Piątej porze roku". Zauważyłeś ile tego było?
- Fakt, ale wcześniej z kolei były sutanny. Między innymi w "Karolu. Człowieku, który został papieżem" i "Janie Pawle II", w którym miałem przyjemność spotkać się na planie z samym Johnem Voightem.
Następne wielkie nazwisko...
- Miałem okazję zagrać z nim w jednej scenie. Czułem się już prawie tak, jakbym całował się z Angeliną Jolie, która jest przecież jego córką (śmiech).
No, przecież Angelina po coś się rozwodzi... Twoje notowania rosną!
- Może to lub kto jest powodem rozpadu jej małżeństwa z Bradem pozostawmy niedopowiedziane (uśmiech).
Kilka razy przed kamerą zakładałeś też kucharski fartuszek...
- Muszę ci zdradzić, że przygotowując się do tego typu roli, pracowałem w hotelowej restauracji, przygotowując około dwieście posiłków dziennie. Robiłem co prawda przy ziemniakach, ale do dziś potrafię tak szybko kroić marchewkę, jak robią to zawodowi kucharze.
Pokaż czy masz całe palce.
- Całe, przeszedłem specjalne szkolenie (śmiech).
Z kolei w teledyskach pojawiasz się w... szlafroku.
- To wyjątkowy szlafrok. Dostałem go od teściowej (uśmiech).
Skoro już mowa o rodzinie... Podobno Podkarpacie jest Ci szczególnie bliskie?
- Moja babcia i mama pochodzi z gminy Dynów, dokładnie z Jawornika Polskiego. Niemal cały Chmielnik. Tam z kolei mieszka moja mama chrzestna. No i całe niemal kuzynostwo mieszka z kolei w samym Rzeszowie.
O ile Twoje poczynania estradowe można potraktować jako pastisz...
- No nie do końca. Do swoich występów i publiczności podchodzę bardzo poważnie. Pamiętam szczególnie swoje pierwsze koncerty przed ogromną widownią. Było to dla mnie ogromne wyzwanie. Bo albo cię wygwizdają, albo pozwolą śpiewać dalej. Na szczęście moja muzyka się obroniła.
Ok, chodziło mi o to, że na estradzie świetnie się bawisz, ale z kolei życie prywatne traktujesz bardzo serio...
- Bo wciąż mam tę samą żonę (śmiech). W końcu jesteśmy już małżeństwem sześć lat. Nuda (uśmiech).
Miałem raczej na myśli imię Twojego niespełna rocznego synka. Jest dość oryginalne.
- Imię Kordian wybrałem ja, a żona je zaakceptowała. Po pierwszy wymyślił je Juliusz Słowacki, a po drugie nie bez znaczenia było jego tłumaczenie. W język hiszpańskim słowo "misericordia" oznacza miłosierdzie. No i wyobraź sobie taką sytuację. Mój syn ma kilkanaście lat. Spotyka na swojej drodze dziewczynę. "Cześć, jestem Ania". Na co on "Cześć, jestem Kordian". I jak to brzmi... Dziewczyna zdobyta. Kordian jest po prostu skazany na sukces w miłości (uśmiech).
Dzięki za rozmowę.
- Ja też dziękuję i pozdrawiam wszystkich Czytelników.
Rozmawiał MARCIN KALITA
Fot. Marcin Kalita, Polsat, archiwum
TAGI: Wywiad z Anitą LipnickąRobert Więckiewicz o kinieWywiad z zespołem KombiRozmowa z Pawłem Małaszyńskim
Zobacz również: