Media Rzeszów

Odwiedziło nas:

praca forum fejs program

GWIAZDY MÓWIĄ

Ciekawiej gra się czarny charakter

Dodano: 10.07.15 14:50


gwi58216089

Rozmowa z PRZEMYSŁAWEM BLUSZCZEM

- Pana debiutem scenicznym była rola Atosa w „Trzech muszkieterach”. Prywatnie też wyznaje Pan zasadę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”?


- Jak najbardziej. Wydaje mi się, że jest ona istotą teatru, działania w grupie, zespole. No i po trosze to istota człowieczeństwa. Cieszę się, że tuż po szkole trafiłem do legnickiego teatru, w którym kultywowano tę ideę. Powieść Aleksandra Dumasa była jedną z ulubionych lektur mojego dzieciństwa, przeczytałem ją kilkanaście razy. W życiu dorosłym nadal cenię sobie motto, które przyświecało jego bohaterom. To wspaniałe, że zespół ludzi wspólnie pracuje nad efektem końcowym, jakim jest spektakl, który jest dobrem najwyższym. To też staram się wpajać młodzieży, z którą czasami przychodzi mi prowadzić warsztaty aktorskie.


- Muszkieterowie posługiwali się białą bronią. Pan po latach zamienił ją na broń palną, która jest atrybutem mundurowych. Tego rodzaju kostium mocno do Pana przyległ.


- Dość późno, bo będąc już po trzydziestce debiutowałem w kinie, ale rzeczywiście od początku obsadzano mnie w mocnych i ostrych rolach. Myślę, że to ze względu na mój ryj (śmiech). Dziś widzowie kojarzą mnie najczęściej jako Rappkego w „Czasie honoru” lub Lewara z „Odwróconych”. Były to oczywiście fantastyczne role do zagrania i każdy aktor panu powie, że najciekawiej gra się czarny charakter.


- Te role wojskowych odzwierciedlają Pana dzieciństwo? Lubił się Pan bawić ołowianymi żołnierzykami?


- Wręcz przeciwnie.


- Lalkami?


- Nie, aż tak nie (śmiech). Nigdy nie kręciły mnie militaria. Ludzie, którzy poznają mnie osobiście, są wręcz zdziwieni, że nie jestem typowym „trującym bluszczem” (uśmiech).


- Z tymi lalkami to jednak nie do końca tak było, w końcu jest Pan absolwentem wydziału lalkarskiego, więc musiał Pan nie raz wziąć do ręki kukiełkę czy inną pacynkę.


- W tym sensie jak najbardziej. To było dla mnie kolejne ciekawe doświadczenie. Uważam, że teatr formy uczy bardzo ważnej rzeczy w moim zawodzie. Mianowicie pokory. Wypracowanie formy to ciężka, wielogodzinna harówa, a dodatkowo jej ożywienie w teatrze dramatycznym bardzo mi się przydało i zaowocowało.


- Zdarzało się Panu bywać drugim reżyserem lub jego asystentem. Nie myślał Pan o samodzielnym tworzeniu?


- Jeszcze w czasach legnickich udało mi się wyreżyserować bajkę dla dzieci i Kubusia Puchatka w wersji dla dorosłych. Bardzo mnie ciągnie na drugą stronę rampy i już w głowie kłębi mi się kolejny pomysł. Zresztą między innymi z lalkami.


- A po drugiej stronie kamery bałby się Pan stanąć?


- Nie ukrywam, że coraz częściej o tym myślę. Zawstydza mnie w tym moja żona, z którą od lat współpracujemy. Ona ma coś co jest niezbędne reżyserowi filmowemu. Mianowicie intuicję i cierpliwość. U mnie te cechy w pełni się jeszcze nie ukształtowały. Ale ciągle się uczę. Zresztą ja bardzo lubię się uczyć, więc może kiedyś…


- Skoro wywołał Pan już do tablicy żonę… Ona również jest aktorką i wspomnianą reżyserką. Podobno to niezdrowy układ w środowisku artystycznym.


- Podobno. Nie będę ukrywał, że początki były trudne. Kiedy Ania pierwszy raz reżyserowała spektakl z moim udziałem, często kończyło się na awanturach. Odzywała się we mnie typowa męska ambicja. Byłem wręcz nie do ujarzmienia przez żonę. Z czasem nauczyłem się naszej współpracy. Teraz nie wyobrażam sobie życia z farmaceutką czy prawniczką.


- Kilka lat temu żona wyreżyserowała doskonały film „Być jak Kazimierz Deyna”. Pan był przy tej produkcji drugim reżyserem i zagrał rolę ojca głównego bohatera.


- To był debiut fabularny Ani. Teraz przygotowuje się do kolejnej realizacji, którą też planujemy współtworzyć. Zresztą często żartuję, że dostaję robotę przez łóżko (śmiech). Bardzo lubimy ze sobą pracować. Nie musimy sobie wielu rzeczy tłumaczyć. Po prostu rozumiemy się bez słów.


cgsc2



- Potrafi Pana zrypać w pracy?


- Ania jest dobrze wychowana, ale potrafi być, nie powiem, że okrutna, ale dojmująca.


- Skoro mowa o wychowaniu. Macie państwo dwóch synów. Któryś z nich przejawia zdolności aktorskie i zainteresowanie fachem rodziców?


- Starszy Borys ma inny plan na życie. Twierdzi, że męczy się w naszym kraju i chce wyjechać do Stanów. W przeciwieństwie do mnie, bo ja nie wyobrażam sobie życia w innym kraju niż Polska. Uważam, że ojczyzna to także język, a ja nie potrafiłbym spełniać się zawodowo w jakimś obcym. Młodszy Iwo z kolei rzeczywiście interesuje się tym co robimy, ale zachowuje do tego pewien dystans. Obaj wiedzą na czym ta robota polega i zdrowo do tego podchodzą. Ale jeśli zechcieliby spróbować, nie będziemy się sprzeciwiać. Choć w tym zawodzie trzeba mieć naprawdę sporo szczęścia i ja je miałem. Za co dziękuję opatrzności.


- Lubi Pan słuchać muzyki?


- Uwielbiam. Słynę z tego, że zawsze mam przy sobie jakiś odtwarzacz i zaprogramowaną playlistę. Słucham prawie wszystkiego. Od prawa do lewa i od góry do dołu. Akceptuję każdą muzę, która mnie rusza. Dzięki swoim synom odkryłem wielu wykonawców amerykańskiego hip-hopu, który jest zajefajny (uśmiech).


- Z czym kojarzy się Panu hasło „muzyka w słoiku”?


- A z czym powinno (śmiech)?


- Na przykład z Dżemem!


- Aaaa! Praca na planie „Skazanego na bluesa” była fantastyczną przygodą. Początkowo Janek Kidawa proponował mi rolę ojca Ryśka Riedla. Ostatecznie powierzył ją Adamowi Baumannowi, katowickiemu aktorowi, kojarzonemu m.in. ze „Spotkań z balladą”. Ja zagrałem Leszka Martinka, menadżera Dżemu. Ich muzyka to moja młodość, choć bardziej wsłuchiwałem się w Republikę i Depeche Mode. Po latach wróciłem na Śląsk, wcielając się w ojca Magika w obrazie „Jesteś Bogiem”, który opowiada z kolei o hip-hopowcach.


- Jest Pan zodiakalną Rybą. Można powiedzieć, że w swoim zawodzie czuje się Pan jak ona w wodzie?


- Myślę, że po latach grania mogę już tak powiedzieć. Choć nadal przed każdym występem towarzyszy mi trema. Ale jest ona zdecydowanie inspirująca.


- Urodził się Pan w piątek trzynastego.


- I może dlatego miałem w życiu tyle szczęścia (śmiech).


- Jest Pan przesądny? Wierzy w czarne koty i zakonnice?


- Trochę tak. Zdarza się i zrobić trzy kroki w tył i splunąć, ale nie popadam w paranoje.


- Na koniec zostawiłem sobie jeszcze sprawę Pana wzrostu. Kiedy się spotkaliśmy, byłem zaskoczony. Na ekranie wygląda Pan na wielkiego chłopa.


- Telewizja kłamie (śmiech)!


- Żona jest od Pana sporo wyższa.


- To prawda, ale przy ukochanej kobiecie czuję się znacznie większy (uśmiech). Czasem, kiedy gdzieś wychodzimy, Ania z uśmiechem pyta mnie czy może założyć szpilki.


- To chyba Pan powinien chodzić na koturnach!


- No raczej (śmiech).


- A ile ma Pan wzrostu?


- 170 cm i nie mam w związku z tym żadnych kompleksów.


Rozmawiał MARCIN KALITA


Fot. Marcin Kalita, Archiwum


Zobacz również: