Odwiedziło nas:
Dodano: 30.11.2013
Urodził się 26 marca 1945 roku w powiecie wołkowyskim, obecnie Białoruś. Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu. W trakcie studiów stworzył kabaret Klops, był również kierownikiem radiowęzła. W 1970 roku razem z Krzysztofem Jaślarem założył kabaret Tey. Przez wiele lat, w duecie najpierw z Januszem Rewińskim, a następnie Bohdanem Smoleniem, pomagał Polakom odreagować absurdy czasów PRL-u. Na początku lat dziewięćdziesiątych wycofał się z życia estradowego i został listonoszem. Pięć lat temu, ku zadowoleniu publiczności, wrócił do czynnego życia estradowego z nowymi pomysłami. Artysta wystąpił także w filmach „Słodkie oczy” i „Filip z konopi”. Użyczył również swojego głosu jednemu z bohaterów filmu animowanego „Mój brat niedźwiedź”.
Po dłuższej przerwie znów oglądamy Pana na scenie. W dodatku z nowym zespołem i programem. A Pan niczym wino – z czasem coraz lepszy i na dodatek nic się pan przez te lata nie zmienił. Jak Pan to robi?
- Nic nie robię, mam twarz stworzoną do śmiechu i wykorzystuję to. A wszak śmiech to zdrowie. Gdy jest zdrowie, jest wygląd. Ale wiele osób mnie pyta, czy nie miałem liftingu (śmiech).
A miał pan?
- W życiu!!! Czyli nie wyglądam na swoje 63 lata?
Ależ skąd! Czyli Pana receptą na młody wygląd i dobrą kondycję jest śmiech?
- Ma się rozumieć. Śmiech był jest i będzie. Trzeba go tylko umieć wydobyć i wykorzystać. Ja to robię od lat. Raz mi wychodzi lepiej, raz gorzej, ale cały czas nad tym pracuję.
Jak zauważyliśmy już nic się Pan nie zmienił, ale czasy a i owszem. Dzisiaj ludzi śmieszy co innego, niż przed laty.
- Ludzie lubią pewne tematy i zawsze będą się z nich śmiać. Polityka, służba zdrowia. Kiedy koncercie powiedziałem, że zaśpiewam piosenkę „Czerwony Kapturek”, a kiedyś za samo słowo „czerwony” zdjęliby mi numer z programu, to publiczność zaśmiewała się do łez. To samo przy skeczu o służbie zdrowia. Ludzie boją się śmiać z chorego, bo to nie przystoi, ale z sytuacji, jakie obserwujemy w polskich szpitalach już nie. Ten facet, który w skeczu idzie przez szpitalny korytarz w ochraniaczu na buty, założonym na głowę, to autentyk. Byłem kiedyś w szpitalu i widziałem taką sytuację. Życie jest tak obfite w tematy, że satyrykowi nigdy ich nie zabraknie.
Dzisiaj czy za czasów PRL-u łatwiej było rozśmieszyć publiczność?
- W czasach komuny ludzie we wszystkim doszukiwali się aluzji do tego, co się dzieje w kraju, co robi władza. Ale tak naprawdę nic się nie zmieniło. Władza jest nadal, problemy są nadal. I nadal jest z czego drwić. Dzisiaj nie muszę się bać, że mi cenzura zdejmie skecz, bo ma jakieś skojarzenia. Jestem jako twórca wolny. Przepowiadaliśmy tę wolność w kabarecie Tey i wyszło na nasze, mam satysfakcję.
Skoro wspomniał Pan kabaret Tey. Pana partnerem estradowym był w nim Bohdan Smoleń. Dlaczego właściwie panowie się rozstali? Czy tak jak spekulowała prasa poszło o pieniądze?
- Nic podobnego. Rozstaliśmy się w zgodzie, nadal się przyjaźnimy, spotykamy. A rozstanie nastąpiło, bo Bohdan miał zupełnie inną wizję swojego artystycznego bytu. Poszedł w stronę disco polo, mnie to nie interesowało. Dlatego wzięliśmy sceniczny rozwód.
Po tym rozwodzie poszedł Pan… na pocztę…
- Listonoszem, zostałem przez przypadek. Przyszedł do mnie kiedyś „donosiciel” z mojego rewiru i mówi, że poczty nie ma kto nosić. Ja do niego, że może ja bym mógł. Zrobił wielkie oczy, ale mówi: „Idź pan do naczelnika, może pana przyjmą”. To poszedłem „na urząd”. Wszyscy do mnie wyszli, nawet sam naczelnik. Myśleli, że sobie żarty stroję, a ja twardo, że chcę być listonoszem. W końcu kazali zrobić badania, dali mundur, czapkę i ruszyłem w miasto.
Podobno nie było tak łatwo?
- O Boże, było strasznie. Pierwszy facet, do którego zapukałem, żeby mu dać list, nie chciał mnie wpuścić, bo myślał, że jakiś film kręcę i za mną jest kamera. Musieliśmy ściągać naczelnika, który potwierdził, że jestem listonoszem. Wtedy mnie wpuścił. Pomyślałem, że jak wszyscy będą mieli takie obawy, to ja nic nie zarobię. Ale szybko się rozeszło, że Laskowik jest prawdziwym doręczycielem i po problemie.
Ale podobno były inne, niemal wyskokowe!
- Niemal? Dosłownie, bo wszyscy chcieli się ze mną napić. Już to wcześniej przerabiałem w Tey’u, w czasach, kiedy dużo koncertowaliśmy. Wtedy cała Polska chciała się ze mną napić. I jak tu Polsce odmówić? (śmiech). Ale na służbie w mundurze i czapce odmawiałem. Miałem przecież w torbie ludzkie pieniądze, telegramy, listy. Kiedyś trafiłem z emeryturą do pana „X” w jego imieniny. Nalegał i nalegał. Tłumaczę mu, że może jemu nie robi to różnicy, ale może jego sąsiad nie życzy sobie, żebym dostarczając mu pocztę, zionął procentami. On wtedy: „Który to? Niech tylko coś powie, to ja mu…”! Tak to bywało na służbie (śmiech).
Podobno chcieli z Pana nawet naczelnika zrobić?
- (śmiech) - Tak, chcieli mi dać jakąś funkcję. Ale zawsze odmawiałem. Nie mogli zrozumieć. Nasłany? Szpieg? Kiedy mówili, że pracuję, to zawsze z powagą prostowałem: „Nie pracuję, tylko pełnię zaszczytną służbę, na powierzonym mi rejonie”. To było dla moich zwierzchników nie do pojęcia.
Dobrze się Pan bawił przez te lata, gdy pan listy roznosił?
- Poznałem, co to ciężka praca, poznałem wielu ludzi, życie od podszewki. Mam z tamtego czasu całą masę obserwacji. Chcę je wykorzystać i zrobić program „Świat Zenona Pocztyliona”. Myślę, że w przyszłym roku widzowie będą mogli go obejrzeć.
Czym jest dla Pana kabaret, estrada?
- Tym żyję, a nie z tego. Dlatego, jak zdrowie pozwoli, będę nadal tworzył kabaretowe programy. I nadal będę się śmiał.
Autor: Marcin Kalita