Odwiedziło nas:
Dodano: 01.09.15 19:25
Pan Kazimierz Busma, żołnierz Armii Krajowej, laureat nagrody im. Jana Rodowicza „Anody”, opowiada o pierwszych dniach po wybuchu drugiej wojny światowej, jej przebiegu i wspomnieniach z nią związanych.
Jak dowiedział się Pan o wybuchu wojny?
Byłem wtedy u swojego stryja w Zambrowie, pomagałem mu w pracach polowych. Była tam wtedy jednostka wojskowa i trwała akurat mobilizacja wojsk. Na własne oczy widziałem, jak szła umundurowana rezerwa, ale wtedy jeszcze nie wszyscy zdążyli nałożyć mundury, bo już w nocy z 31 sierpnia na 1 września Niemcy nacierali na Polskę.
Jak wyglądały pierwsze godziny po wybuchu wojny?
Już rano nad Zambrowem pojawiały się samoloty i bombardowały okolicę. O dziwo najpierw bomby nie były zrzucane na koszary, ale na pola, nie wiem z czego to wynikało. Może było to jakieś działanie „siły wyższej”? A może Niemcy nie chcieli jeszcze bombardować miasta? Miałem wtedy 16 lat i tumany kurzu, które wzniecane były przez wybuchające bomby, traktowaliśmy jako gazy i baliśmy się, że będą nas zatruwały.
Kiedy wrócił Pan w swoje strony, tutaj, do Kostrów-Podsętkowięt?
Jeszcze przez tydzień od wybuchu wojny byłem w Zambrowie. Po tygodniu miasto zostało spalone, całe stało w ogniu, a na potrzeby wojny stryjowi zabrano konia, wóz, więc musieliśmy wracać pieszo. Ze sobą przygnaliśmy jeszcze 10 krów.
I jaką sytuację zastał Pan tutaj?
Jak wróciliśmy, to Niemcy wyparli Rosjan na tereny rosyjskie, na Białoruś, Ukrainę. Wprowadzono reżim. Nie wolno było rowerami jeździć, nie wolno było przemieszczać się do innych miejscowości. Zboże, mleko, mięso trzeba było zawieźć do magazynu dla Niemców.
W potyczki była włączana okoliczna ludność.
Tak. Pamiętam, jak zginęło tu trzech oficerów niemieckich. W odwecie chciano zabić wszystkich mieszkańców wsi. Zgromadzono nas w jednym miejscu. Sąsiad, wówczas jedenastoletni, pod domem którego to się działo, wspominał, że było tu zgromadzonych do odstrzału około 150 osób. Ludzie płakali, modlili się, a żołnierze niemieccy już stali wokół gotowi do użycia karabinów. Mnie wyciągnęli z okopów i jako pierwszy zeznawałem. Pytano, kto zabił Niemców. Oficer w randze kapitana, dobrze mówiący po polsku, przystawił mi pistolet do głowy, ścisnął za gardło i kazał mówić wszystko, co wiem. Gdybym powiedział, zostałbym wypuszczony. Moja mama stała obok, patrzyła na to i była blada ze strachu.
Ostatecznie mieszkańcy ocaleli.
Mnie także nie zabito. Zeznałem, że to Rosjanie zabili oficerów niemieckich. Że to ci, którzy mieli sierpy i młoty na czapkach.
Celowe kłamstwo?
Rzeczywiście, częściowo tylko była to prawda.
A jak było naprawdę?
Zabito ich w młynie we wsi. Niemcy podjechali pod stodołę, za nimi jechały dwa samochody niemieckiego wojska, które skryły się w lesie, myśląc, że we wsi jest więcej sowietów. Sowietów było dwudziestu, tych, którzy uciekli z niewoli niemieckiej, a naszych partyzantów pięćdziesięciu. Nie wszyscy jednak mieli broń. Jednego Niemca dopadnięto i zabito pod Wyszonkami-Wypychami, pozostałych dwóch zabili Rosjanie. W ogóle te 5 lat mojego życia to było starcie wojsk niemieckich i rosyjskich w okolicy rzeki Nurzec.
Historia zna różne relacje dotyczące okupantów. Jak to wygląda z Pana perspektywy – można powiedzieć o którymś z nich, że był łagodniejszy, bardziej ludzki?
Nie można tak powiedzieć. Ja traktuję obydwu okupantów tak samo źle.
Jaki miał Pan związek z Armią Krajową?
Zapisałem się do AK w 1940 r. A że jestem niewysoki, to przyznano mi pseudonim „Mały”.
Na czym polegała Pana działalność?
Dawałem znać, jak zbliżał się nieprzyjaciel, dostarczałem informacje, przesyłki. Pamiętam, jak nosiłem jeden z listów „Huzarowi” (Kazimierz Kamieński-dowódca partyzantki AK – przyp. red.).
Wspomniał Pan o represjach. Jak ludzie radzili sobie z nimi?
Ludzie w biedzie przeważnie żyją ze sobą dobrze. Oczywiście, zdarzało się, że ktoś wydawał nas okupantom, ale to były wyjątki. Dość szybko udało się dojść, kim byli ci ludzie. Jeden z nich nawet się nie ukrywał, po prostu wstąpił do armii niemieckiej.
Jakie ma Pan wspomnienia dotyczące Żydów na tych ziemiach?
Mam dużo skojarzeń. Miałem z nimi kontakt bardzo często. Pięciu Żydów uratowano tutaj we wsi. Byli to sąsiedzi mojego ojca, dziadka. Jeden z nich, Żyd o imieniu Jankiel, przekazał obraz, który do dziś jest w kaplicy w Kostrach-Podsętkowiętach. Przychodzili do nas nocą na posiłek, a pan Szabłowski, mieszkaniec wsi, dawał im mąkę na chleb, doili u niego krowę, żeby mieć mleko. O umówionych porach ludzie wynosili też jedzenie Żydom, oni przychodzili i brali je. Nie słyszałem też o przypadkach, żeby ludzie w okolicy przyczyniali się do zabijania Żydów.
Rozmawiał: Bartosz Ksepka
„Halo Extra Mazowieck”
Zobacz również: