Odwiedziło nas:
Dodano: 09.12.14 12:35
O dzieciństwie w Moskwie, o tym, kiedy poczuł się Polakiem i dlaczego warto zrozumieć Rosjan – oto kwintesencja gorzkiej autobiografii.
NEWSWEEK: Pamięta pan pierwszy wierszyk, którego nauczył się jako dziecko?
KAROL MODZELEWSKI: To była radziecka piosenka dla maluchów „Wozmiom wintowki nowyje”, nauczyli mnie jej w domu dziecka. W przekładzie na polski: „Weźmiemy nowe karabiny, na bagnety – chorągiewki i z pieśnią pójdziemy do kółek strzeleckich. Raz, dwa – wszyscy – do szeregu. Idzie oddział”.
NEWSWEEK: Urodził się pan w Moskwie w apogeum stalinowskiego terroru. Rozstrzelano wtedy milion osób, 10 milionów aresztowano i wysłano do łagrów.
KAROL MODZELEWSKI: W mojej rodzinie najpierw zabrano dziadka, ojca mojej matki, wziętego inżyniera górnictwa, a w grudniu 1937 roku, kiedy miałem 17 dni, także biologicznego ojca, Aleksandra Budniewicza, podchorążego wyższej oficerskiej szkoły wojsk pancernych. Zajmowaliśmy komunalną kwartirę, jedno pomieszczenie w pięciopokojowym mieszkaniu przedrewolucyjnego zamożnego kupca. W każdym pokoju inna rodzina, nasz był największy, co oczywiście budziło zazdrość. Babcia, mama, za kotarą ciotka Lola i wujek Mikołaj – później dowiedzieliśmy się, że donosił na nas do NKWD. I jeszcze za przepierzeniem Katia, która prowadziła dom i była mi ukochaną nianią.
NEWSWEEK: Pana ojciec dostał osiem lat łagru, wówczas – jak pan pisze w autobiografii – wyrok standardowy. Matka pisała do niego listy, jeździła koleją transsyberyjską na widzenia, ale mu nie mówiła, że związała się z Polakiem, Zygmuntem Modzelewskim.
KAROL MODZELEWSKI: To on został moim przybranym ojcem. Choć w gruncie rzeczy prawdziwym, bo to on mnie wychował. Przedwojenny komunista, dwa lata odsiedział na Łubiance. I po wyjściu pojawił się w naszym mieszkaniu. Nawet nie wiedziałem, że jest Polakiem. Mówił po rosyjsku, czyli tak jak wszyscy, tylko z dziwnym akcentem. Nie wiedziałem jeszcze, że są jakieś inne narody i inne języki poza rosyjskim.
Kiedy Niemcy zbliżali się do Moskwy pod koniec 1941 roku, wysłano mnie do domu dziecka, 1000 kilometrów na wschód od Moskwy. To był ośrodek Międzynarodówki Komunistycznej. Mieszkały tam przeważnie dzieci z rodzin mieszanych; matki Rosjanki, ojcowie – zagraniczni towarzysze, których dotychczas nie posadzono albo już wypuszczono. A nas uczono, że naszą matką jest wielka Rosja, która walczy bohatersko w obronie swoich dzieci ze śmiertelnym wrogiem, jakim są Niemcy. A my, gdy dorośniemy, powinniśmy walczyć i być bohaterami. Dziewczynkom przypadnie rola sanitariuszek. Wszyscy uczyliśmy się pracy w kolektywie. To była mieszanka kolektywizmu Makarenki z wielkoruskim nacjonalizmem.
NEWSWEEK: Niezła indoktrynacja jak na kilkulatka.
KAROL MODZELEWSKI: I jak na kominternowski ośrodek dla dzieci zagranicznych towarzyszy. Ale do mnie to przemawiało. Widocznie był ze mnie homo sovieticus, jak dziś pisze się o Rosjanach. Mój przybrany ojciec został w Ludowym Wojsku Polskim kapitanem, a matka korespondentem wojennym. Gdy przyjechała w odwiedziny, byłem dumy, że nosi przy pasie prawdziwą kaburę, choć podobno w środku nie było pistoletu. Bardzo mnie za to zabolał mundur – jakiś obcy płaszcz zielony, bo przecież rosyjski był bury. Guziki zielone, nie złote i zamiast gwiazdy pięcioramiennej jakiś ptak.
NEWSWEEK: Polski orzełek.
KAROL MODZELEWSKI: Wytłumaczyła, że to polski mundur, i wtedy się dowiedziałem, że jest taki kraj jak Polska. Jednak kiedy zapytała, co chcę dostać, powiedziałem: „Ja szyniel choczu” – płaszcz wojskowy. „Taki jak mój?” – zapytała. „Nie, prawdziwy” – odpowiedziałem. I uszyła rosyjski. Dzieci na spacerze odpruły mi guziki, bo wszyscy mieli potrzebę symbolicznej identyfikacji z matką Rosją, która tak bohatersko za nas walczy. Ja się nie obroniłem i zostałem bez guzików.
NEWSWEEK: „Poczucie narodowej przynależności nie jest zapisane w genach, tylko w głowie” – pisze pan w książce „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”. Długo pan był Rosjaninem?
KAROL MODZELEWSKI: Kiedy wróciłem w 1944 roku do Moskwy, mama powiedziała, że na wujka Zygę powinienem mówić „tato”. Kiedy pytałem o prawdziwego ojca, mówiła, że walczy na wojnie, co nie było prawdą, ale miało wszelkie cechy prawdopodobieństwa, bo w pokoju wisiało jego zdjęcie w wojskowym mundurze, oczywiście radzieckim. Zaczęła mnie uczyć polskiego i w 1945 roku ruszyliśmy pociągiem do Polski. Byłem ciekawy Warszawy, na kronikach filmowych widziałem, że jest całkowicie zburzona, co dla dziecka nieustannie bawiącego się w wojnę było bardzo atrakcyjne. Był listopad, największe moje zdumienie budziły pola, jeszcze zielone. W Moskwie o tej porze roku leżał już śnieg. Trwała jeszcze powojenna odwilż, w szkole wciąż wisiał portret Piłsudskiego, dzień rozpoczynał się od wspólnej modlitwy. Zresztą katechetka bardzo mi się podobała jako kobieta, o ile może tak mówić dziewięciolatek.
NEWSWEEK: Jak pana przyjęto?
KAROL MODZELEWSKI: Z lekkim onieśmieleniem, ale bez wrogości. Wiadomo było, że mój stary jest wiceministrem spraw zagranicznych. Szybko nauczyłem się języka i specyficznego kodu rówieśników, w zabawie przestałem być żołnierzem rosyjskim, stałem się powstańcem warszawskim albo bohaterem spod Monte Cassino. Przykro mi było tylko, kiedy koledzy mówili o ludziach, wśród których się wychowałem, „Ruscy”.
NEWSWEEK: W Polsce rodzice zmienili panu imię.
KAROL MODZELEWSKI: Urodziłem się jako Kirył Budniewicz. Nazwisko Modzelewski dostałem jeszcze w Moskwie. W Warszawie przyjaciółka mamy powiedziała, że Kirył – czyli Cyryl – brzmi strasznie prawosławnie i mama się zgodziła zmienić je na Karol. Dla przyzwoitości Cyryl zostawiono na drugie.
NEWSWEEK: Jak mówiła na pana matka?
KAROL MODZELEWSKI: Kiriusza. Ale w domu rozmawialiśmy po polsku. Tylko w emocjach u mamy wkradał się akcent rosyjski, a zdenerwowana przechodziła na rosyjski. W 1947 r. pojechała ze mną do Moskwy. W jakimś mieszkaniu spotkałem pana w wypłowiałym mundurze wojskowym. Powiedziała: „To jest twój tata. Chcesz z tatą spędzić życie w Rosji czy z mamą w Warszawie?”.
NEWSWEEK: Trudne pytanie jak na 10-latka.
KAROL MODZELEWSKI: Wystraszyłem się i od razu przytuliłem się do mamy. Drugi i ostatni raz rodzonego ojca zobaczyłem w 1956 roku w Moskwie, trzy tygodnie przed XX Zjazdem KPZR i demaskacją zbrodni stalinowskich. Dla mnie to nie były nowości, od przeszło roku wiedziałem, co się stało z moim ojcem i dziadkiem. Moskwa była już nie tylko miastem mojego dzieciństwa – patrzyłem na nią jak na stolicę terroru. Kiedy wracałem, po przekroczeniu granicy na Bugu, poczułem ulgę.
NEWSWEEK: Kiedy został pan Polakiem?
KAROL MODZELEWSKI: To był proces, ale pamiętam, kiedy już nie miałem wątpliwości. Rok 1956, trwał polski Październik. Miałem niecałe 19 lat i jeździłem do FSO organizować dyskusje z młodymi robotnikami z ramienia buntowników z uniwersyteckiego ZMP. Na zebraniu w FSO Leszek Goździk – mój guru – powiedział, że 30 czołgów czeka w lesie pod Jabłonną. Jeżeli ruszą na Warszawę, musimy im zagrodzić drogę ciężarówkami z piaskiem. Weźmiemy dwa sztandary, czerwony i biało-czerwony, zaśpiewamy Międzynarodówkę oraz „Jeszcze Polska nie zginęła”. Jeżeli w czołgach będą Polacy, to pewnie nie będą do nas strzelać, a jak Ruscy (pamiętam, że takie padło słowo), to będziemy w nich rzucać butelkami z
benzyną. I byłem gotów to zrobić, chociaż wiedziałem, że żołnierze będą w burych szynelach z guzikami z gwiazdą, które tak kiedyś kochałem.
NEWSWEEK: Wstydził się pan za Rosjan?
KAROL MODZELEWSKI: Nie. A podczas inwazji w Czechosłowacji nie wstydziłem się za to, że tam weszli Rosjanie, ale czułem piekący wstyd i poczucie pohańbienia, że uczestniczyli w tym Polacy. Poczucie tożsamości narodowej odróżniałem od sentymentów.
NEWSWEEK: Często pan jeździł do Rosji?
KAROL MODZELEWSKI: Od 1956 do 1989 r. nie jeździłem wcale. Bałem się, że mnie nie wypuszczą z powrotem do Polski, że powiedzą: „Ty nie jesteś żaden Karol Modzelewski, tylko Kirył Budniewicz. Jesteś nasz i zostajesz w ojczyźnie”. Odważyłem się dopiero pojechać na konferencję naukową do Kijowa we wrześniu 1989 roku.
NEWSWEEK: Bezpiecznie wybrał pan Ukrainę.
KAROL MODZELEWSKI: Co za różnica? Przecież to był jeszcze Związek Radziecki, więc wciąż się bałem. Ponieważ byłem wtedy senatorem, poprosiłem w MSZ o paszport dyplomatyczny. Myślałem: „No, teraz nic mi nie zrobią”. Przyjechałem i zobaczyłem, że oprócz mnie nikt już się tam nie boi. Pomyślałem: „O Jezu, to koniec tego państwa, ono już długo nie potrwa”. Rozpad Związku Radzieckiego to dla Rosjan wielka trauma i to, co się dzieje tam dzisiaj, jest tego konsekwencją. Oni wiedzą, że ZSRR rozpadł się, bo przegrał zimną wojnę. Przedtem ich państwo – to, z którym nauczyli się utożsamiać – wprawdzie pozbawiało ich elementarnych swobód, źle się w nim żyło, było nieraz okrutne, ale to było ich wielkie państwo, przed którym drżał cały świat. I to upokorzenie, pamięć traumy i przegranej dla ogromnej większości Rosjan są czymś wyznaczającym ich samopoczucie w dzisiejszym świecie. To dotyczy nie tylko prostych ludzi z prowincji, kołchoźników, robotników, urzędników, ale także znacznej części intelektualistów, nawet niektórych dysydentów.
NEWSWEEK: Według niedawnego sondażu poparcie dla demokracji jako ustroju w Rosji deklaruje jeden procent obywateli.
KAROL MODZELEWSKI: Ale proszę pamiętać, że demokracja w Rosji trwała w ciągu tysiącletniej historii Rosji i Rusi tylko przez siedem miesięcy! Od lutego do października 1917 roku. Oni o demokracji dowiadywali się z książek, zagranicznych filmów, audycji radia Swoboda, ale nie z własnego doświadczenia. W Rosji demokracja kojarzy się z rządami Jelcyna, ale nie ze swobodami obywatelskimi, tylko z chaosem: wielomiesięcznym niewypłacaniem emerytur i pensji, katastrofą życia codziennego, utratą poczucia bezpieczeństwa i pewności jutra. Upadł ustrój, ale też rozpadło się państwo, gospodarka. Ukraińcom, Litwinom, Łotyszom, Estończykom, wreszcie nam samym ból transformacji łagodziła osłoda odzyskanej niepodległości. Mówiło się: „No dobrze, ale za to mamy wolność, bo zrzuciliśmy z karku moskiewskie jarzmo”. A co mają powiedzieć Rosjanie? Czyje jarzmo zrzucili z karku?
NEWSWEEK: I wtedy przyszedł Putin.
KAROL MODZELEWSKI: Zdyscyplinował państwo, skorzystał z wysokich cen ropy i gazu. Nastawił gospodarkę rosyjską na masowy eksport surowców energetycznych, zwłaszcza gazu. Na tym odbudował budżet, pojawiły się pieniądze na emerytury i pensje. Dał pożyć tej tak zwanej klasie średniej. To przyniosło mu popularność, ale tak naprawdę entuzjastyczne poparcie i miłość narodu zapewniła mu aneksja Krymu. W ogóle nie zdziwiło mnie 85 procent dla niego podczas niedawnych sondaży. Za to poruszył mnie ton wyższości i pogardy polskich mediów, że to znowu homo sovieticus. Nie lubię tego wyrażenia. Po pierwsze, biorę je do siebie, bo byłem sowieckim dzieckiem. Po drugie, upajanie się własną wyższością nad rosyjskimi homines sovietici szkodzi nam na rozum, którego w sytuacji konfliktu bardzo potrzebujemy. Niedawno w poważnej gazecie wzięty publicysta natrząsał się z tych, co chcą zrozumieć Rosjan. Może uważał, że stosunki między narodami to rodzaj boksu, więc trzeba tu agresji, a nie empatii? Ale co to za bokser, który walczy z zawiązanymi oczami? Nad naszym myśleniem o Rosji fatalnie ciąży nieumiejętność postawienia się w sytuacji Rosjan. Dla nich Putin to przywódca, który potrafił przeciwstawić się Zachodowi i zaczął odbudowywać imperium, scalając terytoria – elementy rosyjskiej wielkiej państwowości. Przywracał Rosjanom poczucie dumy z siebie samych. Oczywiście, że to jest nacjonalistyczne, ale każde poczucie narodowe ma tego rodzaju podszewkę. W wypadku Rosjan dochodzi jeszcze tradycja wielkomocarstwowa.
NEWSWEEK: Rosjanom już przestała wystarczać ciepła woda w kranie w zamian za ograniczenie swobód obywatelskich?
KAROL MODZELEWSKI: Ograniczenie swobód przez nielicznych jest odczuwane jako problem. To perspektywa polskiego inteligenta. Natomiast ogromna większość Rosjan nie bardzo rozumie, na czym polega przewaga demokracji. Mówią: wy to macie takie swobody, a nie ma przekrętów, nadużyć władzy? Wszędzie są. Rosjanie mają poczucie, że wstają z kolan; że to, co się stało z rozpadem Związku Radzieckiego, to wszystko pod presją Zachodu. Teraz chcą się odkuć, wrócić do tożsamości imperialnej, a ta zależy przede wszystkim od dominacji nad Ukrainą.
NEWSWEEK: Czyli Krym był nieunikniony?
KAROL MODZELEWSKI: Na początku lat 90. Moskwa zgodziła się na zjednoczenie Niemiec i zrezygnowała z kontroli nad tak zwanymi krajami demokracji ludowej: Polską, Czechosłowacją, Węgrami, Bułgarią. W zamian Zachód obiecał – tak to przynajmniej rozumieli przywódcy rosyjscy – nie wchodzić na teren byłych republik radzieckich. Dla przeciętnego Rosjanina próba przyznania Ukrainie statusu kraju stowarzyszonego z Unią Europejską to złamanie niepisanej umowy; wejście Zachodu na pole, które miało pozostać w rosyjskiej strefie interesów.
NEWSWEEK: Uważają, że Putin nie miał wyboru?
KAROL MODZELEWSKI: W ramach logiki mocarstwowej – nie miał. Po pierwsze, z perspektywy Moskwy Ukraina jest krajem pozbawionym tradycji państwowej. Coś na kształt państwa to była Sicz Zaporoska w XVI wieku, potem już integracja państwowa z Rosją, pomijając tylko epizod z czasów wojny domowej – Republikę Ukraińską Semena Petlury. Po drugie, Chruszczow dopiero w latach 60. przekazał Krym – w ramach Związku Radzieckiego – Ukraińskiej Republice Związkowej. Ale półwysep nie miał wcześniej związków z Ukrainą. Po trzecie, wschód Ukrainy, region wielkiego przemysłu, to zaplecze radzieckiego imperium gospodarczego – jest absolutnie rosyjskojęzyczny. Trzeba o tym pamiętać, inaczej nic nie zrozumiemy z ukraińsko-rosyjskiego kotła.
NEWSWEEK: Więcej empatii?
KAROL MODZELEWSKI: Niechęć do rozumienia Rosjan może wynikać z przekonania, że to coś w rodzaju miękkiej aprobaty. Rozumienie innego człowieka, innego narodu, innej kultury wymaga rzeczywiście empatii, czyli wczuwania się w emocje, system wartości oraz racje drugiej strony. Jednak rozumienie cudzych racji nie oznacza przyjęcia ich za swoje, chociaż łagodzi emocjonalną temperaturę konfliktu. Doradzałbym więcej empatii i pamięci o tym, że spór między państwami to niekoniecznie definiowany w kategoriach etnicznych konflikt między społeczeństwami. Nie trzeba przerywać pracy nad wzajemnym rozumieniem się Polaków i Rosjan.
NEWSWEEK: Uważa pan, że nie należało odwoływać Roku Polskiego, kiedy wojska rosyjskie wjeżdżały na Krym?
KAROL MODZELEWSKI: To był błąd, ponieważ kontakty kulturalne – choć powinny być współorganizowane przez władze państwowe – służą społeczeństwom. Przyczyniają się do tego, by rozumieli się lepiej Polacy i Rosjanie, a nie Bronisław Komorowski i Władimir Putin. Poza tym gdy kanały dyplomatyczne są zamrożone, może się przydać równoległa linia kontaktów – instytucje współpracy kulturalnej i naukowej. Gdy Amerykanie w czasach Reagana potrzebowali jakiegoś kontaktu z Chinami, wysłali do Pekinu drużynę pingpongową.
NEWSWEEK: Chciałby pan zmienić polską politykę wschodnią?
KAROL MODZELEWSKI: Nie. Rozumiem i podzielam fascynację polskiej klasy politycznej doktryną Giedroycia i Mierosławskiego, według której kluczem do naszego bezpieczeństwa jest niepodległa Ukraina – to, aby nie została wchłonięta przez Rosję, bo wtedy Rosja nie tylko przybierze na sile ekonomicznej i militarnej, ale przede wszystkim w sposób nieuchronny nastąpi odrodzenie imperialnej tendencji. Nie damy jednak rady pomóc Ukrainie w obronie jej suwerenności w pojedynkę. Jesteśmy skuteczni na miarę naszego wpływu w Unii Europejskiej i NATO. Gęba rusofobów bardzo nam szkodzi na tym polu.
NEWSWEEK: Chciałby pan polecieć teraz do Rosji?
KAROL MODZELEWSKI: Tak, oczywiście. Z rosyjskimi mediewistami rozumiem się lepiej niż z większością kolegów zachodnich. Moje stosunki z naukowcami z Uniwersytetu Łomonosowa czy stare przyjaźnie nie są zależne od bieżącej polityki. Taką zależność wypraszam sobie!
Jacek Tomczuk
„Newsweek Polska”
Zobacz również: