Media Rzeszów

Odwiedziło nas:

praca forum fejs program

KULTURA

Taka miłość zdarza się tylko raz…

Dodano: 16.02.15 13:28


kul37718815

Z okazji imienin św. Walentego, patrona zakochanych, o wielkiej miłości rozmawiam z Elżbietą Bińczycką, sekretarzem literackim w Narodowym Starym Teatrze, żoną śp. Jerzego Bińczyckiego, którego m.in. pamiętamy w roli Bogumiła w filmie „Noce i dnie”.
- Co młodziutką, piękną, jeszcze wtedy studentkę, zauroczyło w Jerzym Bińczyckim, aktorze ze sporym już doświadczeniem i poważnym dorobkiem artystycznym – był nominowany do Oskara. Jak zaczęła się państwa wspólna historia?


– Jerzy po raz pierwszy zobaczył mnie w krakowskim SPATiF-ie. Miałam 17 lat i przyszłam z mamą i jej przyjaciółmi na obiad. Zobaczył i zapamiętał. Przez kilka lat widywaliśmy się na premierach, wystawach, czasem spotykaliśmy się przypadkiem na ulicy lub w kawiarni. Zawsze na moment „zamierał” i głęboko się kłaniał. Mieliśmy wielu wspólnych znajomych. Jeden z nich zaprosił mnie na premierę sztuki, którą reżyserował Jerzy. Po spektaklu zostałam zaproszona na popremierowy bankiet. Po przyjęciu Jerzy odwiózł mnie taksówką do domu. Następnego dnia przypadkiem wpadliśmy na siebie. Poprosiłam go o wywiad na zajęcia z krytyki teatralnej. Zgodził się natychmiast i spotkaliśmy się w „sprawie wywiadu” wielokrotnie. Po paru miesiącach, jak to w Krakowie, przyjechał z bukietem kwiatów, poprosił o moją rękę i został przyjęty. Pyta pani co mnie zauroczyło? Wszystko: męski wdzięk, piekielna inteligencja, poczucie humoru, „przedwojenne maniery”, powściągliwość, mądre oczy, piękne ręce, aksamitny ciepły głos…


- W państwa małżeństwie było wszystko to, co nie dawało szans na powodzenie. Spora różnica wieku, pan Jerzy był 18 lat starszy, różnica temperamentów, bogate doświadczenie życiowe i niewinna młodość. A jednak się udało. Co państwa łączyło? Czy to była wielka miłość? Czy taka miłość się zdarza?


– Proszę pani, to banalne, ale wielka miłość. On się bardzo martwił i bał konsekwencji, przede wszystkim myśląc o mnie, ale musieliśmy być razem. Mieliśmy szczęście trafić na siebie. Wiem, że nie wszyscy taką szansę dostają w życiu, nam się udało. To prawda, że pozornie wiele nas różniło. Nawet znaki zodiaku, choć w to nie wierzę, zupełnie nie przystające, najgorszy dobór (on – Panna, ja – Ryby). Ale więcej nas łączyło. Najważniejsza dla nas była nasza mała wspólnota – rodzina. Jerzy wracał do domu, zmykał drzwi i mówił, że teraz jest naprawdę szczęśliwy. Nie byliśmy w relacjach małżeńskich nowocześni, wszystko było wspólne, o wszystkim sobie mówiliśmy. Skończyłam studia, urodziłam syna i na prośbę Jurka nie poszłam do pracy. Nie żałuję, choć teraz będę miała kłopoty po przejściu na emeryturę, spowodowane krótkim stażem pracy. Prowadziłam dom bardziej na wzór mojej babci niż kobiet z mojego pokolenia. Pieniędzy było mniej, lata 80. i początek 90. były trudne dla aktorów, ale Jerzy po wyczerpującej pracy wracał do ciepłego domu ze wspólnym zasiadaniem do stołu, przypilnowanymi lekcjami syna i żoną, która ma dla niego czas.


- Pamiętam kiedy w telewizji wyświetlano „ Noce i dnie” Jerzego Antczaka pustoszały ulice. Wszyscy zasiadali przed telewizorami by podziwiać Jerzego Bińczyckiego w znakomicie granej roli Bogumiła Niechcica. Miał wtedy duże grono wielbicielek i pewnie ogromne powodzenie u pań. Czy była pani, tak zwyczajnie, po ludzku zazdrosna?


– Bardzo. A on był tym zachwycony i rozbawiony. Pewna pani, zupełnie mnie ignorując, podeszła i powiedziała, że jest w nim zakochana i chciałaby go całować, zwłaszcza w „kwadracik” i wskazała charakterystyczny Jurkowy nos. Natomiast on nie okazywał zazdrości. Doskonale się maskował – twarz pokerzysty. Budziło to mój niepokój, ale przyjaciele mówili mi, że on jest nieprzytomnie zazdrosny.


- Przyjaciele, znajomi i koledzy, mówią, że zawsze pani wspierała i jak nikt rozumiała swojego męża. Odgadywała pani jego potrzeby i stany ducha, związane ze specyfiką pracy aktorskiej jak i z zaangażowaniem w politykę. Dlaczego tak było? Czy od męża otrzymywała pani podobne wsparcie i pomoc?


– Zwierzęciem politycznym byłam ja. Miałam czas na pracę społeczną. Kontakty z ludźmi, wspólne działanie zawsze były dla mnie ważne. U progu wolności wspieraliśmy, jak tylko się dało, demokratyczne zmiany w kraju. Jurek wraz z koleżankami i kolegami z teatru organizował aukcje na fundusz premiera Tadeusza Mazowieckiego. Byliśmy w euforii – nareszcie wolni. „Wojna na górze” w roku 1990 to był wstrząs. Opowiedzieliśmy się po stronie premiera Mazowieckiego, wchodząc do jego komitetu wyborczego i tak się zaczęła polityka w naszym życiu, która u mnie trwa do dziś. Mieliśmy zbieżne poglądy na wiele spraw. Wspierałam męża w jego pracy, to bardzo trudny często okrutny zawód. Jestem teatrologiem, więc pomagałam mu podsuwając materiały teoretyczne, pełniłam też rolę „pierwszego recenzenta”. Byliśmy tak blisko, że mogliśmy sobie powiedzieć wszystko. To w życiu ogromnie dużo, większego wsparcia sobie nie wyobrażam.


- Ostatnie słowa Jerzego Bińczyckiego ze sceny Starego Teatru w Krakowie dotyczyły serca. „Dziękuję ci, serce moje…” – strofy wiersza Wisławy Szymborskiej, które wypowiedziane były z okazji 10-tej rocznicy pierwszej transplantacji serca, wykonanej w Krakowie. Tydzień później pan Jerzy miał rozległy zawał i odszedł ze sceny życia. Czy często pani dziękował, jeśli tak, to za co?


– Dziękowaliśmy sobie i Opatrzności za cud wspólnego życia. Jerzy nie nadużywał słów, kiedy je mówił, miały ogromną siłę. Często wyjeżdżał z teatrem w długie tournée, bardzo tęsknił, dzwonił, choć to kosztowało majątek, pisał piękne listy, w których dziękował. Było tak, że kiedy wychodził z domu natychmiast zaczynaliśmy za sobą tęsknić. W półtora roku po ślubie przyszedł na świat nasz syn Jan, dostał imię po nieżyjącym już wtedy niestety ojcu męża. Jurek szalał ze szczęścia. „Pępkówka”, wspominana do dziś, zgromadziła pół Krakowa. Ajent zamknął SPATiF na całą noc, mimo stanu wojennego i prohibicji, bawiono się do rana. Biedny ajent, pan Franciszek drżał, czy nie wtargnie do lokalu milicja. Każdy przyniósł, co mógł, Jerzy sam „wyprodukował” na tę okazję „małe co nieco”. Przygotowywał się kilka miesięcy, całe noce z wężownicy zwrotnej kapało po kropelce… (śmiech) Ot, takie czasy. Jerzy był wspaniałym ojcem. Zdążył Jaśka wychować, przekazać swoje życiowe zasady, gdy odchodził syn miał szesnaście lat. Jest do niego bardzo podobny. To samo błyskotliwe poczucie humoru, ciepło, ten sam uśmiech, przerósł Tatę o parę centymetrów, no i trochę „koloru” ma ze mnie. Jan to nasze wielkie wspólne dzieło.


- Niedługo są „Walentynki” – święto zakochanych. Proszę doradzić dzisiejszym młodym, jak kochać i jak pielęgnować miłość.


– Miłość w każdym czasie, pokoleniu jest taka sama, jeśli jest prawdziwa. Myślę, że to nie zmieni się nigdy. Kochać trzeba bezwarunkowo, z pełnym oddaniem, choć to nie znaczy, aby być, jak przeczytana książka. Element niedopowiedzenia, pewnej tajemnicy jest potrzebny. Bardzo ważna jest wzajemna tolerancja i wyczulenie na potrzeby drugiej strony. Trzeba dawać i brać. W moim małżeństwie nigdy nie było tak zwanych „cichych dni”. Gdybym do tego dopuściła, przy introwertycznej naturze Jerzego, to oddalalibyśmy się od siebie. Zawsze po kłótni, któreś z nas się odzywało, nie wyczekiwaliśmy, kto się „złamie” pierwszy. Kochaliśmy się bardzo, to było uczucie constans. Od czasu do czasu zakochiwaliśmy się w sobie na nowo: jakiś wieczór nadzwyczajny, On coś na scenie zrobił niewyobrażalnie pięknego, ja wyszłam z morza w sposób dla niego zachwycający. Wiele razy czekając na Jurka, stałam w oknie naszej kuchni, widziałam, jak się zbliża do domu z tą swoją torbą przerzuconą przez ramie, lekko pochylony, z burzą szpakowatych loków – myślałam, jaka ja jestem szczęśliwa i bałam się, bałam…


- Wciąż mówi pani serdecznie i z troską o pamięć o Jerzym Bińczyckim, mimo, że minęło już 16 lat od kiedy nie ma Go z nami.


– Odszedł przedwcześnie, tuż po 61. urodzinach. Mówił, że „nie kocha teatru”, wykonuje zawód, bo taki wybrał, że kocha się żonę, dzieci, a jednak tak bardzo przejął się teatrem. Pielęgnuję ogrody, które założył w Krakowie i przy naszym domku nad morzem. Dawniej uważałam, że za dużo czasu poświęca na tę swoją ogrodniczą pasję. Dziś rozumiem, co daje dojrzałemu człowiekowi „ogrodowe wyciszenie”, odwdzięczające się rośliny, niezmiennie odradzająca się przyroda. Za tę odziedziczoną pasję też jestem mu wdzięczna. Skoro pani mówi o pamięci, to przyznam, że kiedy spotykają mnie ciepłe słowa, kiedy ludzie serdecznie go wspominają, jest mi lżej, bo On w jakiś magiczny sposób nadal istnieje.


Rozmawiała: Wiesława Kusztal


w.kusztal@extra-media.pl


„Extra Brodnica”


Zobacz również: