Odwiedziło nas:
Dodano: 13.01.15 07:30
W dzisiejszym zabieganym świecie spacerowanie, jako coś co zabiera zbyt wiele czasu i jest męczące i nieciekawe, ustąpiło miejsca bardziej spektakularnym sposobom przemieszczania się. Ja mam duszę wędrowca. Lubię chodzić, oglądać i być tak na wyciągnięcie ręki.
Jednak nie wszędzie da się dotrzeć spacerkiem i wtedy korzystam z wszystkiego, co umożliwi mi dotarcie do celu. Tym razem była to łódź, którą pływaliśmy po Chao Praya - główna rzeka Bangkoku. Dzięki tej wycieczce mogliśmy z wody obserwować toczące się na brzegu życie mieszkańców tajskiej stolicy.
Po dwóch, może trzech godzinach dopłynęliśmy do czegoś, co miało być przystanią. Na wodzie, na palach, stoją jeden przy drugim jakieś ni to domy, ni to budy, sklecone z różnych nie pasujących do siebie materiałów, tektury, blachy, desek i poszarpanych szmat. Wysiedliśmy z łodzi, która dość szybko oddaliła się od brzegu. Nawet trochę nas to zdziwiło. W tym czasie z jednego z pomieszczeń wyszedł człowiek i zażądał opłaty za przejście po jego pomoście. Byliśmy świadomi, że to ściema, ale zapłaciliśmy, tym bardziej, że to jakieś niewielkie pieniądze (20 batów od osoby), a poza tym nie było już odwrotu, bo nasza łódka już dawno odpłynęła. Teraz już wiedzieliśmy dlaczego tak szybko. Schodziliśmy po czymś, co miało być pomostem. Kawałki desek, bambusy i płyty połączone ze sobą w dziwny sposób. Wszystko ledwo trzymało się kupy, chyboczące deski się rozjeżdżały, a ja co kawałek miałam wrażenie, że nie planowana kąpiel jest nie unikniona. Ale jakoś szczęśliwie dotarliśmy na stabilny grunt.
Tajski przewodnik
Po zejściu na ląd, kiedy skupieni nad planem miasta szukaliśmy miejsca, do którego przypłynęliśmy, zagadał do nas Taj. Jak się okazało kilka miesięcy temu on był w Warszawie. Bardzo sympatyczny i uczynny człowiek. Oprowadził nas po świątyni Czarnego Buddy, która znajdowała się w pobliżu i opisał jej historię. Opowiedział trochę o obyczajach, ich tradycjach i o wiodącej w Bangkoku religii. Na koniec spotkania polecił co warto zobaczyć w tej części miasta. I ku naszemu zdziwieniu wynajął dla nas tuk-tuka z kierowcą, z którym za 50 batów ( ok. 5 zł ), przez kilka godz. jeździliśmy po mieście. Kierowca zatrzymywał się w ciekawszych, godnych obejrzenia miejscach. W taki sposób objechaliśmy przepiękne ogrody, otaczające współczesny pałac królewski. Zamieszkuje w nim powszechnie szanowany król Bhumibol Adulyadej, głowa państwa i uosobienie jedności królestwa. Przynajmniej tak było jeszcze na przełomie stycznia i lutego 2014 roku. W tym czasie przez Bangkok przelewała się fala, dość krwawych protestów antyrządowych. Mimo, że 86-letni, mocno schorowany monarcha już nie do końca był w stanie wywiązać się ze swych obowiązków miał wciąż wielu zwolenników. Większość z nich oficjalnie deklarowała poparcie dla króla, chętnie występując w jego imieniu. Na co dzień widywaliśmy ich w T-shirtach z napisem „Jesteśmy gotowi zginąć za Króla”.
Na zakończenie wycieczki zainspirowanej przez napotkanego Taja, kierowca tuk-tuka podwiózł nas do wielkiego sklepu jubilerskiego. Zgodnie ze zwyczajem, za przywiezienie turystów, dostał od właścicieli talon na paliwo, albo pieniądze. To zależało od tego, czy goście zostawili większą gotówkę na zakupach.
Po zwiedzaniu ciekawych miejsc, ociekających złotem, historią i objawiających ducha Bangkoku, a było to przeważnie wieczorem, nadchodził czas, aby od kuchni poczuć prawdziwy, tajski smak i aromat. W tym celu, zatapialiśmy się w małych uliczkach, w poszukiwaniu lokalnych pyszności, oferowanych w restauracyjkach i barach. W niezliczonych ilościach funkcjonują one na chodnikach i deptakach, a podawane w nich potrawy, to kulinarne mistrzostwo świata. Znowu będzie o jedzeniu. No cóż, jestem łasuchem, a „jedzenie, zwłaszcza w pewnym wieku, zastępuje seks”. Tak napisał mi jeden z czytelników moich relacji z podróży. Może nie całkiem się z tym zgadzam, ale coś jest na rzeczy.
Jedzenie to osobne opowieści o Tajlandii
Tajskie ulice pachną jedzeniem, a Tajowie mają nawet swoje specyficzne powitanie, zamiast „co słychać”, pytają „czy już jadłeś”? Ich kuchnia przez smakoszy uznawana za jedną z najlepszych na świecie, jest dość prosta w przyrządzaniu. Powodzenie zawdzięcza doskonałym sosom i przyprawom, dzięki którym staje się wyborna i rozkoszna dla podniebienia. Podobno ze względu na przyprawy cechują ją również zalety zdrowotne.
Czasami uliczne knajpy, stragany, czy bary nie wyglądają zachęcająco, ale śmiało można w nich jeść, bez obaw, że będą jakieś sensacje. Jedzenie w Tajlandii w każdym publicznym miejscu jest absolutnie bezpieczne. To jest ich jedna z ważniejszych ofert turystycznych. Nie ma tu mowy o „zemście buddy”, tak, jak w Egipcie jest „zemst faraona”, czyli poważny rozstrój żołądka, kończący się nawet pobytem w szpitalu.
Przekonaliśmy się wiele razy, że najprawdziwszą kuchnię, serwującą dania o niebiańskich smakach i aromatach można smakować właśnie w ulicznych barach i niewielkich rodzinnych knajpkach. Niezliczeni sprzedawcy wiktuałów tajskiej kuchni po mistrzowsku żonglują wszystkim co mają pod ręką, aby tylko zwrócić uwagę turystów i przyciągnąć ich do swojej jadłodajni. Podstawą tej kuchni jest ryż, lub makaron sojowy, czy ryżowy. Główną przyprawą jest diabelsko ostre chilli, z dodatkiem imbiru, limonki, czosnku, trawy cytrynowej i kokosa. Ważne miejsce zajmują ryby, owoce morza, wszelkiej maści skorupiaki i kurczaki. Wszystko jest absolutnie świeże, doskonale przyprawione, gotowane i smażone „na oczach” wygłodniałego turysty. To w barach na ulicy jest najprawdziwsze i najbardziej autentyczne tajskie jedzenie. Bez nich Tajlandia nie byłaby tą samą Tajlandią, a pobyt w tych stronach straciłby większość swojego uroku.
W najlepszych ulicznych barach i restauracjach, przeważnie trudno o wolne miejsca. Czasami trzeba było trochę poczekać, a samo czekanie nie było takie straszne, umilaliśmy je sobie popijając lokalne piwo Chang. Dla mnie oczekiwanie na wolny stolik, to jeszcze jedna okazja na podpatrywanie ciekawego, ale często skrywanego życia. Takie zatrzymanie się, choćby na chwilę, odsłania nowe obrazy, niewidzialne i nieuchwytne w pośpiechu. Ot choćby grymas bólu, czy zmęczenia na twarzy kalekiego żonglera, który przez wiele godzin, siedząc, w jednej pozycji na asfalcie, podrzucał 2 kolorowe piłeczki, aby tylko go zauważono i wrzucono jakiś choćby marny grosz.
To dopiero na zwolnionych obrotach widać, w jak zupełnie innym rytmie się tu żyje.
Bangkok, nabiera tempa i właściwego kolorytu po zachodzie słońca. Inaczej niż gdzie indziej. Tu nocą, zewsząd dobiega muzyka, nawoływanie do zakupów, albo do wejścia do restauracji, lub na masaże, czy inne uciechy. Uliczny gwar cichnie grubo po północy, właściwie nad ranem. Ale tylko z lekka cichnie. Ulice, zwłaszcza Khao San Road i te w pobliżu niej, to właściwie takie bezsenne ulice. O każdej porze nocy można tu coś zjeść, wypić i dostrzec wiele ciekawych scen, niewidocznych w promieniach słońca.
Tekst i fot. Wiesława Kusztal
„Extra Brodnica”
Zobacz również: